Harmonia Mundi to jedna z tych wytwórni, które zawsze raczą wymyślnym repertuarem i wykwintnym wykonawstwem. Ciekawe, ile jest w stanie wyszarpać z łap cynicznych bankierów, chytrych przedsiębiorców i kutwiejących miliarderów
Paradoks teraźniejszości polega na tym, iż przy coraz łatwiejszym i tańszym dostępie do muzyki, coraz trudniej z informacjami o wartościowych nowościach, dobrze zapowiadających się artystach i nietuzinkowych projektach.
Erozja i rozproszenie krytyki wystawiają dzisiaj odbiorców – melomanów, audiofilów, dziennikarzy, ekspertów, a pewnie i tzw. czynniki kulturotwórcze – na pastwę przypadkowych rekomendacji i zapyziałych interesików. Komercyjna dominacja wielkich marek skazuje zaś na ograniczony repertuar i plejadę gwiazd niekoniecznie najjaśniejszych.
Na domiar trudnego czasu serwisy streamingowe i internetowe portale z plikami z jednej strony niszczą tradycyjny system dystrybucji, składający się z konwencjonalnych salonów muzycznych, gdzie zawsze było miejsce na klasykę i jazz, a z drugiej kompletnie ignorują w swoich ofertach ambitną muzykę, która im po prostu kiepsko schodzi.
Efekt jest taki, że „Gramophone” – najbardziej prestiżowy magazyn płytowy adresowany do miłośników powagi sprzedaje się na całym świecie w nakładzie 15-20 tys. egzemplarzy, na listy klasycznych bestsellerów trafiają płyty, które znalazły 300-400 nabywców, Grammy przyznaje się produkcjom obejrzanym przez mniej niż 1000 osób, a wypłaty z YouTube dla Zoe Keating, wiolonczelistki osiągającej ponadmilionowe rezultaty, wynoszą niewiele ponad 1000 dolarów.
W takiej sytuacji wydawanie płyt z XIII-wiecznymi motetami w wykonaniu kwartetu wokalnego Anonymous 4 lub z utworami Etienne’a Moulinie granymi przez mało znany skład Sébastien Daucé & Ensemble Correspondances zakrawa na szaleństwo lub perfidię podszytą głębokim przekonaniem, że zawsze znajdzie się wrażliwy milioner, który sfinansuje jedną, dziesięć albo sto podobnie pięknych katastrof w roku.
Czego życzymy nie tylko wytwórni Harmonia Mundi, ale też wszystkim innym, które żyją na skrawku tego, co szantażem, podstępem i wymuszeniami dostają od podatników np. banki albo firmy ubezpieczeniowe. A mówimy to dlatego, że – kurwa mać – nie potrzebujemy ani superbezpiecznych derywatów z rynku kawy we wschodnich województwach Kenii, ani bajecznie korzystnego ubezpieczenia szybkości naszego łącza internetowego.
Potrzebujemy kilkudziesięciu dobrych płyt rocznie i skrzynki porządnego wina raz na kwartał. I oczekujemy, że ktoś zacznie fundować nam te rzeczy tak, jak z naszych pensji ktoś fundował hojnie działanie OFE czy spółek budujących autostrady.