Piotr Beczała, słynny polski tenor, wygwizdany po przedstawieniu „Traviaty” w La Scali. Przykre, ale czasami tak właśnie przechodzi się do… legendy opery
Nasz śpiewak obraził się na Włochy. Na Facebooku napisał, że jeśli kiedykolwiek przyjedzie jeszcze do tego kraju, to tylko na wakacje. Powód? Artysta został wybuczany po spektaklu „Traviaty”, który odbył się 7 grudnia br. w mediolańskiej La Scali. W operze Verdiego zaśpiewał się partię Alfreda, a sposób w jaki ją zinterpretował rozzłościł fanatycznych widzów tworzących korpus tzw. loggionistów, czyli nie znających litości operowych ortodoksów.
Nie spodobał im się płaski, neutralny oraz pozbawiony południowej soczystości głos polskiego tenora i nie zawahali się głośno wyrazić swojego oburzenia. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że twardą odprawę dostał także dyrygent Daniele Gatti i reżyser Dymitr Czerniakow, dla którego – w przeciwieństwie do naszego śpiewaka – nie były to pierwsze w życiu gwizdy. Dwa lata temu podczas inauguracji odrestaurowanego Teatru Bolszoj w Moskwie Rosjanin wystawił „Rusłana i Ludmiłę” Glinki w wersji, która doprowadziła tamtejszych tradycjonalistów do białej gorączki i żądania zwrotu pieniędzy za bilety.
Zawodowi krytycy nie są jednoznaczni w ocenach mediolańskiej „Traviaty” oraz występu Beczały: jedni chwalą, inni utyskują. Tenor twierdzi, że zaśpiewał najlepiej jak umiał, na Facebooku jednak napisał, iż po wypełnieniu kontraktu nigdy więcej nie przyjedzie do Włoch. „My last production in La Scala… I think They should engage only Italian singers … Why I spend my time for this „schmarrn” … Arrivederci …” – oświadczył rozgoryczony, pozostawiając wielu swoich oddanych fanów w głębokim smutku. Dodał też, iż nie zgadza się z wizją Alfreda zaproponowaną przez reżysera, ale uczynił wszystko, by sprostać reżyserskiej koncepcji. Efekt? Pierwszy w karierze despekt ze strony publiki.
Przedstawienie w La Scali – dzięki bezpośredniej transmisji – obejrzało na całym świecie około miliona widzów. Wśród nich znalazła się także wybitna znawczyni opery profesor Ewa Łętowska. Na łamach portalu opera.info.pl niezbyt pochlebnie wypowiedziała się o obejrzanej produkcji: „Nie podobała mi się inscenizacja Czerniakowa. Manieryczna, taka trochę po linii najlżejszego oporu gdy idzie o wybór środków osiągnięcia efektu modernizacyjnego, nieprzyjazna dla śpiewaków (niekorzystne stroje pań, ruch sceniczny jakby to było studium ADHD, co nie ułatwiało realizacji wokalnych, przerysowany początek aktu trzeciego). Podobał mi się finał – pomysł na interakcję miedzy czwórką bohaterów. Tyle, że ofiarą tego zabiegu padł Alfred, z którego zrobiono mało ujmującą postać. Pewno to właśnie, a także – niestety – „słyszalny” brak blasku i słońca w głosie, stało się przyczyną nieżyczliwego przyjęcia naszego rodaka. Alfreda trzeba we Włoszech śpiewać idiomatycznie, a idiom dyktuje publiczność.”
Publiczność mediolańska słynie z temperamentu i biada artyście, który nie podoła jej wysokim oczekiwaniom. W 2006 roku gniewu „loggionistów” doświadczył Roberto Alagna w trakcie „Aidy” – niezadowolenie było tak gwałtowne, iż artysta zszedł ze sceny przed końcem, ustępując miejsca dublerowi. Alagna jednak nigdy nie imponował szczególnymi warunkami głosowymi i nic dziwnego, że akurat jego to spotkało w La Scali. Nawiasem mówiąc, Francuz – były mąż Angeli Gheorgiu, znanej rumuńskiej sopranistki – jest obecnym partnerem Aleksandry Kurzak, która spodziewa się właśnie jego dziecka.
Mamy nadzieję, że 47-letni polski tenor okaże się wystarczająco odporny psychicznie, by przynajmniej jeszcze raz stawić czoła włoskiej publiczności, choć zdajemy sobie sprawę, iż może to być bardzo trudne. Uraz do La Scali zapewne pozostanie do końca życia. I nie wiemy, czy pocieszeniem będzie dla naszego śpiewaka świadomość, iż właśnie przeszedł do historii jednej z największych instytucji wszech czasów. I pozostanie już w niej na zawsze jako bohater klasycznego skandalu. Takie rzeczy tworzą legendę opery!