Radiowa Trójka prawdopodobnie jest ważną częścią biografii każdego, kto ma dzisiaj 40-50 lat. To stacja, która w latach 80. i 90. ubiegłego wieku kształtowała muzyczne gusta Polaków, a może nawet formowała ich wrażliwość. Dzięki niej można było mieć złudzenie kontaktu z wielkim światem. Marek Niedźwiecki prowadził w niej listę przebojów, którą emocjonowała się Warszawa, entuzjazmował Białystok i cieszyły się Kielce, a Jerzy Kordowicz puszczał kosmiczne produkcje Klausa Schulze oraz Tangerine Dream. Audycje Niedźwieckiego zawsze były drewniane, a ich klimacik przypominał zakład protetyczny. Kordowicz sprawiał, że ludzie odrywali się od ziemi. I stawali się lepsi. Niedźwiecki tego nie potrafił. Orał, ale jego skiba była płytka i krzywa.
Każdy więc, kto pamięta kinową premierę „Gwiezdnych wojen” ma jakieś wspomnienia – lepsze lub gorsze – związane z Trójką. I każda wizyta w tej – bądź co bądź instytucji – budzi emocje. Kiedy więc otrzymaliśmy od firmy Voice zaproszenie na odsłuch składankowego albumu „Życie jest cudem” zespołu Maanam do studia im. Agnieszki Osieckiej, mieszczącego się przy ulicy Myśliwieckiej w Warszawie, cmoknęliśmy z zadowoleniem. Miły wieczór, inteligentne towarzystwo, ciekawe miejsce, zawsze warto. Może będzie Kora? To nas skłoniło, żeby ubrać się ładnie i w lekko hipisowskim stylu. Mieliśmy jeszcze pomysł, żeby coś skręcić na ten wieczór, ale ktoś nam uświadomił, że wprawdzie mamy wolność, ale nie taką, jak ją sobie wyobrażamy.
Kora rzeczywiście była – mignęła na ekranie telewizora ze specjalnym pozdrowieniem dla zebranych w studio. Wokalistka zmaga się od pewnego czasu z chorobą i nie zawsze może być osobiście tam, gdzie by chciała. Szacunek, że mimo wszystko chciała tych kilka słów do ludzi.
Przemówił też John Franks, założyciel i szef Chord Electronics, który dostarczył elektronikę – m.in. najnowszy konwerter Dave, referencyjny odtwarzacz CD i potężne wzmacniacze. Kolumny to niepowtarzalne Cabasse La Sphere, za które trzeba zapłacić sporo ponad 150 tys. dolarów. Do tego kable Cardas. Za takie pieniądze prawdopodobnie można by już wyprodukować pierwszą polską sondę kosmiczną.
Słuchając rozmówki prowadzącego imprezę Piotra Metza z Johnem Franksem, który ujawnił, że budowane przez jego firmę wzmacniacze zadowoliły nawet wiecznie utyskującego George’a Lucasa, uświadomiliśmy sobie nagle, że w naszej płytotece nie ma żadnej płyty Maanamu. Zero. Nic. Pustka. Dziura na półce. Co więcej, nigdy nawet przez chwilę nie pomyśleliśmy kupując kosztowny sprzęt do redakcyjnego systemu, że mógłby nam służyć do słuchania krążków Maanamu.
Czyżby produkcje tego zespołu nie dawały cienia szansy na audiofilskie przeżycia? Czyżby to był syndrom mazurka Dąbrowskiego, którego nie trzeba mieć na złotej płycie, żeby doznać emocjonalnego wstrząsu, zwłaszcza kiedy nasi biją się z Niemcami na Stadionie Narodowym? Wystarczy przecież uliczny megafon, głośnik telefonu, byle radyjko, ba!, dalekie echo hymnu, żeby klęknąć, ucałować ziemię i podziękować duchowi narodowemu, iż przygarnął nas i tuli do swej hardej, tyle razy postrzelanej piersi. Z Maanamem jest tak samo? Byłażby to świętość bez audiofilskiego wymogu?
Kiedy z Macbooka popłynęły pierwsze pliki FLAC świeżo zdjęte z remasterów, kiedy La Sphere huknęły, a piece Chorda zaczęły buzować żywym ogniem, oczy nam przeszły mgłą, a następnie runął potok słonej wody. Się wokół rozejrzeliśmy. Powoli. Dyskretnie. Tu jakiś twardziel ociera policzek szorstką łapą, tam jakaś dama wzdycha tęsknie, na boku pan mocniej przytula się do pani, młoda para przed nami główkami się styka. Tak, tak, wspomnienia! Maanam to nasza młodość. Głupia beztroska i kretyńskie szaleństwa. Nadzieje, marzenia, fantazje, plany, pierwsze wino i kapeć w gębie po wypaleniu mocnego. Na czym wtedy słuchaliśmy Maanamu? To był radioodbiornik Śnieżka. Charczał, chrypiał, gubił fale. Ale kiedy leciał w nim „An-24”, sunęliśmy 5000 metrów nad poziomem morza, a horyzont nie miał końca.
Powiedzmy sobie szczerze – nagraniom Maanamu bliżej estetyki garażowej niż audiofilskiej. Nie za to kochamy ten zespół. Korę i Marka Jackowskiego. Nawet gdyby system kosztował trzy raz więcej niż ten, który firma Voice przygotowała w trójkowym studio, płyty Maanamu nie zabrzmiałyby lepiej. Bo one nie brzmią dobrze. Mają jednak coś, czego nie ma żadna audiofilska produkcja. To geniusz pojawiający się raz na pół wieku. Taki, który zawsze sprawi, iż ludzie będą płakać, przytulać się i uśmiechać do własnych wspomnień.
Czy po odsłuchu piosenek na sprzęcie za ponad pół miliona złotych możemy powiedzieć, że jest on wart swoich pieniędzy? Owszem, jak najbardziej, ale ujmiemy to inaczej – zapłacilibyśmy dużo więcej, żeby cofnąć się o 30 lat i znowu posłuchać „An-24” na radioodbiorniku Śnieżka.