FAWORYT PRZETARGOWY
Rating
Total
Naukowcy udowodnili niedawno, że słuchanie muzyki w pracy jednak obniża wydajność, w urzędach zatem może się pojawić opozycja wobec pomysłu wspólnych zakupów osobistych urządzeń odsłuchowych. Nie będziemy z tym odkryciem polemizować, bo musielibyśmy tłumaczyć się, dlaczego najlepsze redakcyjne teksty powstają na starej niemieckiej maszynie do pisania głośniejszej niż żłobek przed karmieniem i przy pełnym grzmocie mszy h-moll Bacha.
A poza tym – widzieliśmy ostatnio w akcji sporo uczonych w pracach nad wyjaśnieniem zagadki katastrofy smoleńskiej, wiemy zatem, że do tego zawodu trafiają też ludzie przypadkowi, a może nawet w celach dywersyjnych. Do tej pory próbujemy się oprzeć spiskowej interpretacji faktu, iż przez cała lata zapis czarnych skrzynek z feralnego Tupolewa był analizowany na podstawie kopii o częstotliwości próbkowania… 11 kHz. To tak jakby czytać „Kod da Vinci” co dziesiątą stronę. Napięcie niby jest, ale klimat buduje Antoni Macierewicz.
Czy taka sytuacja nas jednak rzeczywiście dziwi? Z miejsca możemy wymienić co najmniej kilka wielkich audiofilskich firm, które na swoich stronach internetowych udostępniają pliki testowe albo do wygrzewania sprzętu w postaci MP3. Nawet dilerzy Fiata nie proszą klientów, by sobie wyobrażali podczas jazdy testowej klangu V12 najnowszego Ferrari.
Z drugiej jednak strony opublikowane wczoraj przez firmę Sonos badania świadczą, że muzyka pomaga w wykonywaniu żmudnych obowiązków aż 83 proc. ankietowanych. Ale czy któryś pracodawca przyzna, iż ludzie umierają w jego biurach z nudów? Albo z powodu koszmarnego napięcia, co też byłoby jakimś powodem do ogłoszenia publicznego zamówienia na sprzęt, na którym można by sobie puszczać treningi autogenne albo Dianę Krall…
W każdym razie, gdyby jakiś urząd publiczny zechciał w ramach świadczeń zdrowotnych rozszerzyć pakiet usług o muzykoterapię i szukał jakościowego zestawu, mamy gotowe rozwiązania – Sony NWZ A-15 plus Sennheiser Momentum in-ear. Z czystym sumieniem polecamy też go do programów indywidualnych. To uniwersalny komplet, który sprawdzi się w każdym warunkach. I posiada same zalety.
Po pierwsze – jest niedrogi. Kosztuje mniej niż byle iPhone, a pożytki nieskończenie donioślejsze. Odtwarzacz Sony to wydatek rzędu 700-800 zł, w zależności od umiejętności negocjacyjnych, zaś słuchawki kosztują 400 zł. I nie jest to sprzęt jakichś efemerycznych marek, tylko renomowanych producentów, co być może dla mocno wytrenowanych audiofilów nie ma znaczenia, ale dla większości użytkowników i owszem.
Obydwie rzeczy są wykonane z aluminium, prezentują się wyjątkowo solidnie i wykazują ambicje wzornicze. Efekty są nadzwyczaj udane, co na tym poziomie cenowym jest rzadkością, zwłaszcza na półce produktów audiofilskich. Ten zestaw jest wręcz elegancki i wcale byśmy się nie zdziwili, gdybyśmy jako ekipa sprzątająca znaleźli go gdzieś między fotelami prywatnego odrzutowca Anji Rubik.
Odtwarzacz Sony reprodukuje najbardziej popularne pliki – w tym WAV, PCM, FLAC i AIFF – do poziomu 24/192, co jest więcej niż satysfakcjonujące. Prosty, ale bardzo sprawny firmowy system operacyjny ma wszystkie wdzięki 8-bitowej estetyki, ale to zupełnie nie przeszkadza. Nadmiar funkcjonalności i cukierkowej estetyki potrafi być irytujący. Wewnętrzną pamięć 16 GB można rozszerzyć za pomocą karty micro SD. To wystarcza do załadunku wszystkich oper Wagnera, sonat fortepianowych Beethovena, całej twórczości Bouleza, cyklu symfonii Brucknera i Szostakowicza, a miejsca będzie jeszcze pod dostatkiem na mnóstwo innych głupotek w stylu Jarreta, Frisella czy wytwórni For Tune. Przenoszenie muzyki albo za pomocą myszy, albo oprogramowania Sony.
Słuchawki są dostępne w wersjach z pilotem do Androida lub iOS. Mikrofonu nie posiadają. Posiadają natomiast kilka rodzajów wkładek i solidne etui. I są bardzo fashion. Można wybrać efektowną purpurę, można też i czerń.
Komponenty Sony i Sennheisera są wręcz stworzone dla siebie. To chyba pierwszy niedrogi zestaw mobilny, na którym wreszcie da się słuchać klasyki. W całym paśmie występują dobrze oddane barwy, brzmienie jest pełne i zrównoważone, nagrania są reprodukowane z wielką dynamiką i bardzo wiernie.
Byliśmy zaskoczeni nieprawdopodobną, wręcz przesadną liczbą szczegółów, do których dociera ten system. Czasami nawet ta detaliczność przeszkadza w słuchaniu. Puszczając „Creation” Jarretta w jakości 24/96 łapaliśmy się, że zamiast na muzyce koncentrowaliśmy się na wszelkiego rodzaju zakłóceniach zarejestrowanych podczas nagrania. Binauralne wyczyny Chesky’ego powodowały zaś, że wiele razy idąc ulicą w naturalnym odruchu oglądaliśmy się za siebie w poszukiwaniu tych młotków dzwoniących o szyny. Izolacja od zewnętrznego hałasu jest wystarczająca, żeby nawet w środku miasta cieszyć się płytami o dużej dynamice. Absolutnie fenomenalne jest również niskie pasmo. Nigdy jeszcze nie słyszeliśmy z tak małych słuchawek tak potężnego basu. Basu, który rzuca się jak wściekły koń. Przy dużych poziomach głośności (Sony ma aplikację, która je ogranicza) to może naprawdę zabić.
Ten skromny zestaw dorównuje, a nawet niekiedy przewyższa, zwłaszcza jeżeli chodzi o szczegółowość i niskie oktawy, niektóre modele Astell & Kern. Wielokrotnie droższe. Na audiofilskim rynku może być odpowiednikiem F-16 albo Boeinga 737 w branży lotniczej – to nie jest ostatni krzyk mody i technologii, ale po pierwsze – oferuje znakomitą jakość, dobrą cenę, wysokie przeciążenia (czytaj: emocje), dobre właściwości lotne na małych i dużych wysokościach, olbrzymią prędkość przelotową oraz jest dostosowany do każdych warunków. Dlatego wygrywa nasz prywatny przetarg na masowy wysokorozdzielczy przenośny zestaw muzyczny. I wygra w każdym uczciwym przetargu publicznym.