W Stanach Zjednoczonych, ojczyźnie jazzu, zainteresowanie tym gatunkiem muzycznym jest niewiele większe od błędu statystycznego. Agencja Nielsen policzyła, że w 2015 roku udział jazzu w całym rynku muzycznym wyniósł zaledwie 1,3 proc. Nawet jeśli zmienić perspektywę historyczną i przyjąć, że ten rodzaj grania wymyślili klezmerzy z Podlasia, a nie niewolnicy znad Mississippi, nie sposób dostrzec w obecnej sytuacji oznak optymizmu.
Sukcesy komercyjne takich artystów jak kreowanego na odnowiciela gatunku Kamasi Washingtona czy też Diany Krall, Jamie Culluma lub Gregory Portera wbrew pozorom są tylko świadectwem głębokiego kryzysu, który dotknął to środowisko. Dlaczego? Dlatego, że w twórczości tych muzyków jest tyle jazzu, ile Realu Madryt w Legii. To zaledwie bardziej ambitny pop.
Czy w tej smucie są jakieś pozytywy? Nielsen dostrzegł, że miłośnicy jazzu chętnie kupują płyty w postaci cyfrowej. W 2015 r. aż 27 procent albumów rozeszło się w postaci zero-jedynkowej. Sprzedaż fizyczna stanowiła 46 proc. obrotów. Są też odbiorcami lepiej sytuowanymi niż inni – częściej latają samolotami i korzystają z dobrych hoteli. Poza tym – pochodzą zazwyczaj z dużych miast. Wniosek? Jazz to muzyka zamożnego mieszczaństwa. I to, niestety, od lat słychać.