ŚWINIE NA LAMPOWYM STOSIE

ŚWINIE NA LAMPOWYM STOSIE
Stereotypom na temat audiofilów ulegają nawet inżynierowie dźwięku, którzy bezlitośnie szydzą z brzuchatych brodaczy lewitujących przed frontem swoich świecących ołtarzy dudniących muzyką Pink Floyd, Sary K., braci Golców, zespołu Tanderine Dream oraz formacji Świnie.

Ołtarze budowane są z fabrykatów, które zdaniem profesjonalistów deformują ich produkcje, a ceny przeczą ludzkiemu prawu, gdyż stanowią wielokrotność cen oferowanych zawodowcom. Na dodatek te wielkie konstrukcje, przyćmiewające nierzadko kościelne dzieła Wita Stwosza, emanują mistycyzmem. Jego aura jest wzmacniana sekwencją rytuałów z użyciem różnych szmatek, kołatek, cyrkli, podstawek, aerozoli i kulek, oczyszczających przestrzeń do słuchania, której towarzyszą klaskanie, kląskanie, hukanie i cmokanie. W swoich bezlitosnych drwinach dla tych podejrzanych praktyk zawodowcy nie mają granic, zapominają jednak często, że tym zapyziałym troglodytom wielu z nich zawdzięcza sławę, pieniądze i łatwy seks. Gdyby nie audiofilska fama, nikt by nie kupował aż do tej pory „Amused to Death” czy „Pierścienia Nibelunga” pod Soltim, winyle można byłoby dzisiaj oglądać tylko w muzeach, a dźwiękowcy nagłaśnialiby strażackie potańcówki zamiast remasterować do superrozdzielczych i wielokanałowych formatów swoje stare katalogi.

Przy całej karykaturalności niektórych audiofilskich zachowań, warto czasami dostrzec w nich nie tylko czynniki katalizowania postępu w dziedzinie akustyki, ale także pożądaną z wielu względów formę obcowania ze sztuką muzyczną, którą postrzega się jako zastępczą dla recitali na żywo, koncertów filharmonicznych czy występów festiwalowych. Chyba jednak tylko przez nieporozumienie albo – co bardziej prawdopodobne – z powodu rutyny badawczej nauka nie dostrzega potrzeby wyraźnej autonomizacji tudzież emancypacji wszystkich odmian kontaktu z muzyką, do których wypadałoby zaliczyć także sesje przed lampowo-tranzystorowymi stosami. Jeśli już od dawna nie ma dyskusji o wyższości teatru nad kinem, dlaczego ciągle podważa się wyższość żywych form obcowania z muzyką nad formami replikanckimi? Czy lampowo-tranzystorowy stos emitujący zapomniane dźwięki formacji Świnie jest gorszym źródłem  emocji niż recital w sali ośrodka gminnego w Barczewie? Nie!

A jednak nawet najbardziej rozwinięci intelektualnie audiofile poddają się fałszywemu złudzeniu, że Beethoven czy Mozart z płyty to mało kaloryczny ersatz, a najwyższą wartością jest wizyta w sali koncertowej. Ulubionym zajęciem wielu łatwowiernych ciap jest więc konstruowanie systemów, które w warunkach domowych gwarantowałyby brzmienie jak na żywo lub tak jak je wymyślił – za przeproszeniem – artysta (artysta, który zazwyczaj o dobrym dźwięku wie tyle, ile przeczytał w portalu, w którym kupił odsłuchy za 1000 złotych). Czy jest sens męczyć Tomasza Karolaka, iżby w swoim teatrze zaprezentował wierną kopię „Gwiezdnych wojen”?

Pod wieloma względami audiofilia jest dziedziną wysoce abstrakcyjną tudzież spekulatywną i pchanie jej w wymiar trywialnych inżynierskich wniosków jest doprawdy czymś wielce gorszącym. To odrębna sfera kreacji, której suwerenność aliści podaje się w wątpliwość, bo zakusy na nią ma po części przemysł muzyczny, po części elektroniczny, po części też sektor usług i towarów luksusowych. Jej integralność jest przez to nadal niepewna, a nurt emancypacyjny ciągle podmywany przez separatyzmy amatorów, wyłudzaczy i fałszywych proroków. Audiofilska godność potrzebuje więc swoich własnych objawień, które będą poszerzały jej wpływy i promieniowały inspiracją na dziedziny, będące jej naturalnym otoczeniem – naukę, kulturę i sztukę. Amen!

foto: Wikimedia Commons
Kategorie: NOWOŚCI

Skomentuj