TEST: MOON NEO 280D
Rating
Total
Przyglądaliście się kiedyś wizualizacjom typowych zakłóceń napięcia mających istotny wpływ na pracę zasilanych urządzeń elektrycznych? Niedawno spojrzeliśmy na kilka takich wykresów i doznaliśmy głębokiego wejrzenia w istotę wszech porządku. To dziwne, że studiowanie podręczników o jakości energii elektrycznej wywołuje takie ontologiczne uniesienia jak badania nad Mahabharatą czy Upaniszadami, ale przecież ten fakt jest niepodważalny choćby dlatego, iż tłumaczy w sposób przekonujący dlaczego nasze sesje medytacyjne, którymi zazwyczaj kończą się lekcje jogi zupełnie nieoczekiwania prowadzą nas w rejony refleksji o kompatybilności elektromagnetycznej. Nie zawsze, lecz często. I chyba wbrew woli naszej nauczycielki. Te myśli, których przecież nie powinno być, to po prostu wyraz naszej imperfekcji. Niestety. Zamiast rozpłynąć się w idealnej sinusoidzie wdechów i wydechów, nasza wysłużona mózgownica kołuje, skacze i wibruje, co i rusz lądując w okolicach kompatybilności, która – zgodnie z jedną z definicji – jest zdolnością urządzenia do prawidłowego funkcjonowania w sposób zadowalający w danym środowisku elektromagnetycznym bez wprowadzenia do niego nadmiernych zaburzeń. Czyż to nie jest metaforyczne przedstawienie idei – jak się teraz o niej pisze w kolorowej prasie kobiecej – zbalansowanego życia? No, jest! Teraz doskonale rozumiemy, że pod postacią prądowych ucieczek podczas medytacji objawia się troska naszego guruji BKS Iyengara o nasz rozwój. I to prawdopodobnie jego cudowna interwencja naprowadziła nas na trop wizualizacji typowych zakłóceń napięcia, które – jak teraz na nie patrzymy – doskonale ilustrują większość egzystencjalnych problemów, do rozwiązania których zmierza przecież i joga. Odkształcenia spowodowane wyższymi harmonicznymi, wahania amplitudy, wahania częstotliwości, mikroprzerwy, zaniki napięcia, przejściowe przepięcia, zapady napięcia… Czy to nie brzmi jak katalog stanów emocjonalnych, by nie powiedzieć odchyleń od normy zdrowia psychicznego? Nie chcemy snuć zbyt daleko idących wniosków, ale nasz hinduski mistrz i profesor Zbigniew Hanzelka, inny nasz idol, profesor AGH i guru w sprawach jakości energii elektrycznej, mają ze sobą więcej wspólnego niż może się wydawać na pierwszy rzut oka. Obaj – mówiąc skrótowo – dążą do tego samego: żeby sinusoida miała idealny przebieg. Jeden w tym celu przygotował kompleks bardzo ciężkich asan, przy których trening SEALS to przedszkole, drugi zaś podał zestaw inżynierskich rozwiązań. Czy w ten sposób nie udowodniliśmy przypadkiem związku między fizyką a ładem pozaatomowym?
Konwerter Moona, 32-bitowa maszyna dostosowana do standardu 384 kHz oraz DSD/DXD 256 w cenie 7999 złotych, to jedno z tych urządzeń, które mogą dać spokój, ukojenie i nadzieję na dobre samopoczucie nawet najbardziej znerwicowanym audiofilom. Śmiało można je przepisywać na receptę osobom ze zdiagnozowanym zespołem obsesyjno-kompulsywnym. Konstrukcja 280D – tak jak osiągnięcia wybitnych joginów i wykłady wyśmienitego profesora Hanzelki, o których nie bez powodu tyle na samym wstępie – służy w przyrodzie do przywracania stanów równowagi. Oczywiście, chodzi o równowagę natury audiofilskiej, która zbyt często wkracza w sferę spirytyzmu i z reguły nie ma nic wspólnego z bytami idealnymi, takimi np. jak sinusoida. Nie będziemy zakładać, że kanadyjscy inżynierowie Simaudio przeniknęli tajemnicę medytacji i tworzą teraz układy do kolejnych swoich produktów w stanie alfa, dzięki czemu mają one hipnotyzujący wpływ na odbiorców, bo byłoby to trudno udowodnić. Możemy chyba jednak śmiało mówić, iż udało im się znaleźć złoty środek między ekstremalnymi możliwościami współczesnej technologii a wypadkową audiofilskich oczekiwań. Działalność w przemyśle audiofilskim skłania pod silną presją imperatywu dokładności do produkcji urządzeń pełniących tak naprawdę funkcję analizatorów, które pozwalają prześwietlić nagranie aż do boleśnie intymnych szczegółów reżysera dźwięku oraz jego asystentek. Raczej trudno w takim przypadku mówić o satysfakcji innej niż satysfakcja prokuratora lub śledczego. Ot, poznaliśmy prawdę, zapadł wyrok, normy zatriumfowały, nikt się jednak nie cieszy. Z drugiej strony istnieje pokusa, by sprzedawać urządzenia konfigurowane dla potrzeb przeciętnego odbiorcy. To większość urządzeń dostępnych na rynku. Ich wartość jest rozczarowująca, zwłaszcza dla wymagających odbiorców, którzy mają w głowach wzorce brzmieniowe z najlepszych sal koncertowych, gdzie występują najwięksi artyści posługujący się najlepszymi instrumentami. Uczciwi konstruktorzy doskonale wiedzą, że nawet najdroższy i najlepiej zaprojektowany sprzęt audio będzie zawsze tylko kopiował rzeczywistość. Dlatego tworzą własne wzorce reprodukcji dźwięku, pozostające w bardzo luźnym związku z ideałami wierności. Oczywiście, sięgają po zaawansowaną inżynierię, jednak wcale nie kryją, że ostateczną miarą oceny jest odsłuch, który daje odpowiedź na bardzo nieprecyzyjne pytanie – czy podczas słuchania płyty pojawił się choć jeden magiczny moment? Żaden algorytm, wzór czy badania w komorze bezechowej nie są w stanie przewidzieć, jak będzie odebrane przez użytkownika działanie kolumn, odtwarzacza, czy konwertera. Ale tak jak marzeniem energetyka jest sytuacja, w której prąd zawsze będzie dobry, tak marzeniem audio-konstruktora jest budowa urządzenia, które zawsze będzie sprawiało przyjemność. Kanadyjczykom to się chyba udało.
Moon 280D ma zdecydowaną skłonność do dobierania barw gęstych, ciepłych, krągłych i pełnych. Dźwięk jest stopliwy, a w kameralnych warunkach nie brakuje mu cech intymności. Powiedzielibyśmy nawet, że jego profil jest bardziej introwertyczny niż ekstrawertyczny. W czasach wrzaskliwej tyranii dźwiękowej i audiosfery zdominowanej przez szmirowate produkcje muzyczne mordujące sztucznością dobrze mieć w domu coś, co wprowadza elementy harmonii. Kanadyjski konwerter robi takie wrażenie, jak Krystyna Czubówna czytająca teksty do filmów przyrodniczych BBC – spokój, klasa i timbr, który przynajmniej na chwilę pozwala zapomnieć, że za minutę pojawi się reklama z Barbarą Kurdej-Szatan o głosie równie seksownym jak świst wiertła dentystycznego. Może dlatego tak przyjemnie słuchało nam się na Moonie utworów klawesynowych, które zawsze mają w sobie coś z dworskiej histerii. Przetwornik z Kanady neutralizuje tę warstwę popędliwości, dzięki czemu po raz pierwszy od niepamiętnych czasów udało nam się wysłuchać od początku do końca „Wariacji Golbergowskich” Bacha – w znakomitym wykonaniu Pascala Dubreuila opublikowanym na płycie wytwórni Outhere. Zazwyczaj po klawesynie czujemy się jak po chłoście biczykiem ze strun, tym razem jednak doświadczyliśmy błogości, o którą przecież chodziło kompozytorowi. Bardzo pozytywnych przeżyć doświadczyliśmy także podczas słuchania kwartetów smyczkowych Schuberta interpretowanych przez Quartetto Italiano i zremasterowanych przez wytwórnię Pentatone w serii Remastered Classics. Piękne aksamitne smyczki i zero jakiejkolwiek metaliczności. Przy dużych składach aparat Moona tracił trochę na zamaszystości, ciągle jednak pozostawał bardzo rzetelnym przekaźnikiem barw i lokalizacji. Jazz? „A Cosmic Rhythm With Each Stroke” Vijaya Iyera i Wadada Smitha (ECM) jest akustycznym majstersztykiem z nowojorskiego studia Avatar i Moon w pełni pokazuje wszystkie zalety tego nagrania. Wprawdzie nie podzielamy powszechnego zachwytu nad tą płytą – dla nas jest ona przecieraniem starych awangardowych szlaków – trzeba jednak przyznać, że na tle jazzowej mizerii wyróżnia się dość korzystnie. Moon znakomicie odnajduje się w stylistyce rozrywkowej – fantastyczny timing, solidna basowa podstawa i świetne frazowanie pozwalają na długie, relaksujące godziny z soulem, r’n’b czy nawet rapem. Tak się złożyło, że Moon towarzyszył nam podczas pożegnania nieodżałowanego Prince’a – trudno o bardziej kulturalnego partnera na taką okoliczność. Przesłuchaliśmy kilkanaście płyt Małego Perwersyjnego Księcia, które swego czasu doprowadzały nas do takich stanów, że część własnej historii znamy z cudzych opowieści. Cóż to były za przygody! Tak na marginesie – po odejściu Prince’a sprzedaż jego płyt wzrosła o 42 000 procent. Sporo ludzi chyba dokazywało przy muzyce autora „Purple Rain”.
Moon to konwerter – naszym zdaniem – idealny do długich relaksujących odsłuchów nawet przy dużych poziomach głośności i w repertuarze uznawanym za męczący, np. progresywny jazz. Gwarantuje pełen brzmieniowy komfort oraz całkowite bezpieczeństwo, które rozumiemy jako bardzo wysoki poziom renderingu dla realizacji nie zawsze udanych. Aparat ma swój wyraźny charakter – figura żubra w kwiecie wieku chyba najpełniej oddawałaby większość jego cech – i lepiej się do niego dostosować niż go kształtować. Zauważyliśmy, że jest w niewielkim stopniu podatny – bardzo możliwe, że tylko w naszym systemie z diamentowymi Nautilusami – na wszelkie operacje, które audiofile nazywają strojeniem czy konfigurowaniem. Zmiana okablowania, przejście z terminali RCA na XLR czy zastąpienie jednego odtwarzacza drugim w niewielkim stopniu wpływają na zmianę brzmienia. To chyba ma sens – dobrze wykonana asana to asana wykonana tylko na jeden sposób. A dobrze zrobiony prąd to dobrze zrobiony prąd i nawet najlepszy audiofilski przewód nie jest w stanie poradzić sobie z zapadami napięcia. Uprawiajcie jogę, czytajcie dzieła profesora Hanzelki i szukajcie sprzętu takiego jak Moon 280 D, który jest efektem przekonania, że na świecie trzeba wypatrywać dobra, a nie dziury w całym.
Szczegóły techniczne – tutaj.