Ostatnio wizerunek akordeonu, który został wynaleziony w 1822 roku przez Fryderyka Buschmanna, ale opatentowany dopiero w 1829 roku przez Cyrilla Demiana, poprawia młoda litewska artystka Jolita Vaitkute. Robi to w sposób dość nietypowy – rozkłada te niezbyt zgrabne miechy na części i układa z nich wielkie portrety. Czy jest w tym sztuka?
Wiele osób powie, że akordeon w gruncie rzeczy nadaje się tylko do rozbiórki i recyklingu. Chociaż jest instrumentem wirtuozowskim, ciągnie się za nim fatalna reputacja. Nie ma swojego stałego miejsca w tradycyjnej orkiestrze symfonicznej, fachowcy wybrzydzają na jego brzmienie, przytacza się związki z dołami społecznymi, a nawet kręgami przestępczymi.
Można by pomyśleć, że tacy ludzie jak Astor Piazzolla już dawno zdjęli z akordeonu cień szmiry i podejrzanej speluny, ale trzeba pamiętać, że twórca nuevo tango, gatunku na wskroś przesyconego portowymi patologiami, był człowiekiem niezbyt miłym, gwałtownym i jako bokser z natury i charakteru chętnie prał się po pyskach ze swoimi muzykami. I jak tu lubić harmonię, która towarzyszy raczej pojedynkom nożowników niż balom w salonach Wiednia, Paryża i Moskwy?
Skoro już o Moskwie… W jednym z filmów o Normanie Davisie, wybitnym brytyjskim historyku specjalizującym się w sprawach polskich, aktualnie nękanym przez narodowe matołectwo stojące za partią PiS, amatorsko grającym na akordeonie, pada na koniec prośba o przesłanie. Profesor Uniwersytetu Londyńskiego i Kawaler Orderu Orła Białego mówi: „Chciałbym wyrazić żal, że Armia Czerwona zepsuła reputację akordeonistom”.
Niestety, ciężko w tej kwestii dostrzec oznaki dobrej zmiany. Adam Czech w znakomitym eseju „Guzikowy bandyta” umieszczonym w książce „Ordynaci i trędowaci” zauważa: „Mit akordeonu jako instrumentu jarmarcznego, ulicznego i plebejskiego jest już w zasadzie nieusuwalny z naszej kultury”. I przypomina, że ma on slangową nazwę wstyd. „Nie jest to zresztą jedyne określenie tego rodzaju” kaloryfer, świnia, uśmiech teściowej, waliza, płucka, cyja” – pisze autor pierwszej książki poświęconej instrumentom muzycznym w perspektywie socjologicznej.
Jakie znaczenie dla postrzegania akordeonu ma w tym kontekście zbożne dzieło litewskiej artystki? Zapewne dziewczę nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że tknęła tematu, który jest bolesny i wymaga wielkie delikatności. Ale – zupełnie przypadkowo – wpisała się chyba w bardzo silny nurt, którego celem jest nobilitacja harmonii. Albo dyskontowanie jej popularności wśród odbiorców o bardzo średnich gustach. Nie jesteśmy do końca pewni sensu tego zjawiska, stawialibyśmy jednak na cynizm i wyrachowanie autorów płyt z akordeonem w roli głównej.
Bo jak inaczej interpretować fakt wydania w ostatnim tygodniu przez prestiżową wytwórnię Deutsche Grammophon takich albumów, jak „Mozart” Richarda Galliano czy „Carmen”, gdzie produkuje się niejaka Ksenija Sidorova, również grającą na „wstydzie”? Z wielką sztuką ma to niewiele wspólnego.
Co nie znaczy, że akordeon nie może być bohaterem ciekawych przygód muzycznych. Mamy akurat przed sobą ubiegłoroczną płytę polskiej wytwórni DUX, na której znalazło miejsce „Concerto na akordeon i orkiestrę” Krzysztofa Olczaka. To kompozytor, który dla swojego koronnego instrumentu zrobił tyle, co Jurij Gagarin dla kosmonautyki. Dlatego prosimy – szukajcie utworów jego, a nie Marcina Wyrostka, który wygrał na akordeonie program „Mam talent” i zaszkodził temu instrumentowi bardziej niż Czerwonoarmiści.