ANNA MARIA JOPEK: POLANNA, SOBREMESA, HAIKU – RECENZJA

ANNA MARIA JOPEK: POLANNA, SOBREMESA, HAIKU – RECENZJA
Zastanawiamy się, czy Anna Maria Jopek nie próbuje zostać samozwańczą akwizytorką polskiej muzyki na świecie... Wokalistka, bardzo ceniona przez redaktorki kolorowej prasy kobiecej oraz wydawców telewizyjnych programów śniadaniowych, zdecydowała się na rzecz rzadką - jednoczesną publikację aż trzech płyt. Gdyby coś takiego zrobił Tom Waits albo Patricia Barber, można by mieć pewność, że za ich decyzjami kryje się dojrzały koncept, pełna odpowiedzialność tudzież artystyczne doświadczenie. Gdyby było inaczej, wszyscy wiedzieliby, że są w trudnej sytuacji finansowej albo ktoś ich wyrolował dla pieniędzy.

W przypadku tryptyku Anny Marii Jopek od razu wiadomo, że jest on efektem wyjątkowej naiwności. Naiwności psychologicznej, naiwności emocjonalnej, naiwności muzycznej, naiwności interpretacyjnej i naiwności aranżacyjnej. Płyty, będące w swoim zamierzeniu esencjonalnym odniesieniem muzycznej polskości wobec innych kultur – japońskiej, portugalskiej i afroamerykańskiej (wszak jazz!) – stają się w sposób kompletnie katastrofalny dowodem głębokiego niezrozumienia istoty koncepcji, którą artystka sama podjęła oraz wyrazem całkowitego braku przemyśleń na ten temat.

Miast multikulturowych rozwinięć i szukania związków na poziomie wyższym niż stereotyp, otrzymujemy zatem zgrane patenty, kolokwializmy i trywialne skojarzenia. Miast uniwersalnych emocji i ponadsymbolicznych asocjacji, dostajemy płaskie pomysły i wyświechtane etno, które jest pozorem deklarowanej syntezy. Porażająca sztampa, knajpiane aranżacje, powtarzalność motywów, manieryzm wokalistki, kretyńskie chórki, fatalny dobór tekstów oraz kompletny brak wyobraźni – taka jest rzeczywistość tryptyku Anny Marii Jopek, która na dodatek swoim głosem potrafi wywołać tylko jeden rodzaj reakcji – irytację. Irytację? Owszem – jej piosenkarstwo jest kompletnie wyprane z barw, uczuć i fantazji. Paradoksalnie – pokazują to goście, których zaprosiła do tego projektu.

I niech nikt nie da się zwieść zapewnieniom, że „Płonie ognisko i szumią knieje” w wersji jazzowo-popowej (?) oraz „Hej przeleciał ptaszek” w stylistyce japońskiej to coś, co trzeba usłyszeć. Albo „Kiedy ranne wstają zorze” i „O, mój rozmarynie”… Tak, tak. To numery z najnowszych płyt AMJ, które na dodatek są reklamowane jako audiofilskie, ale są tylko studyjnymi preparatami, co zwyczajnie słychać i boli. Oczywiście, z czymś takim można próbować akwizycji polskiej muzyki na świecie – AMJ chyba robi to z powodzeniem… Ale – jaki to ma sens poza koszeniem kasy?

Kategorie: NOWOŚCI

Skomentuj