Ciągle marzymy o jakimś młodym, niebieskookim geniuszu z Niemiec traktującym Fryderyczka bezpruderyjnie, z bacikiem w rączce i z całkowitą pogardą dla psychologicznego bajzlu, którym obrosła tradycja interpretacji jego muzyki. Niestety, macki polskich profesorów sięgają tak daleko, że nawet jak się pojawi ktoś, tak jak Ingolf Wunder, kto mógłby Fryckiem pomanipulować wbrew dobrym manierom, to od razu zostaje przerobiony na naszego.
Dlatego cenimy sobie Wyspiarzy, którzy trzymają się z dala od Wisły, robią Chopina po swojemu i nie kojarzą go ani z zespołem „Mazowsze”, ani z widokiem dymu z ogniska snującego się ponad jesiennym kartofliskiem, gdzie wyzionęli ducha najlepsi synowie Polski w swoim szlachetnym, acz kompletnie beznadziejnym zrywie powstańczym. Polecając płytę Stephena chcielibyśmy zatem enigmatycznie powiedzieć: lepszy budyń z marchewki niż tort z konfederacyjnych malin.