Znamy dziesiątki młodych atrakcyjnych dziewczyn, które w swoich przenośnych odtwarzaczach mają tysiące piosenek. I za żadną z nich nie zapłaciły ani centa. Czy powinniśmy je denuncjować?
Absurdalne?
Owszem. Tyle że ten dylemat przedstawiciele branży muzycznej od jakiegoś czasu starają się za pomocą sofizmatów przekształcić w nakaz moralny. Nie zamierzamy rozstrzygać, czy za tym zamiarem kryje się naga chciwość, czy elementarne poczucie przyzwoitości. Możemy jednak stwierdzić, że – skutkiem egzekwowania sprawiedliwości przez związki chroniące prawa autorskie (w większości trzeciorzędnych artystów) – w naszym ulubionym zakładzie fryzjerskim, gdzie od lat strzyżenie kosztuje 20 złotych, całkowicie zamilkło radio. Pewnego dnia wpadli tu bowiem inspektorzy i zażądali haraczu za słuchanie muzyki. W obecności emerytów i wychudzonych studenciaków sugerowali, że przez lata okradaliśmy słynnych piosenkarzy i teraz najwyższa pora przywrócić stan elementarnego porządku.
Przypuszczamy również, że w tej samej perspektywie reprezentacja polskich artystów wynegocjowała sobie ostatnio z serwisem Youtube.com część zysków związanych z wyświetlaniem klipów w internecie. A co z tymi, którzy faktycznie uczynili ten serwis wielkim i potężnym, czyli tymi wszystkimi – w większości anonimowymi – bohaterami, którzy potrafili ku radości widzów wytrąbić półbasa bez pauzy, położyć się na torach lub skoczyć na główkę do pustego basenu? Dostali choć grosz za swoje kreacje? Nie. Bo nie stoi za nimi żadna korporacja i żaden z nich nie ma nazwiska?
Dlatego – może jesteśmy trochę prymitywni – nie mamy problemu denuncjowania posiadaczek iPhone’ów załadowanych darmową muzyką. Mamy inny problem, typowo męski – czy pokazywać im nasze winyle na trzeciej, czy dopiero na siódmej randce?