Pan Marek Dyba na łamach High Fidelity o gramofonie Linn Sondek LP12 Majik. Panie Marku, niech Pan nie cyzeluje bardziej tego tekstu! Arcydzieło jest arcydzieło!
Później słuchałem jeszcze kilku kolejnych winyli z klasyką, i w zasadzie odbiór za każdym razem był taki sam. Przy mniejszych składach (Cztery pory roku), łatwiej jest oddać się słuchaniu poszczególnych instrumentów. To z kolei sprawia, że można wyraźniej usłyszeć, w jakich elementach kolejne upgrady tego gramofonu mogą wnieść dalsze udoskonalenie dźwięku. Moim zdaniem można jeszcze lepiej oddać barwy instrumentów, całość przekazu może być jeszcze bardziej finezyjna, gładka (tu pytanie czy da się to osiągnąć w wkładkami MM, czy jednak konieczna jest przesiadka na dobrą wkładkę typu MC), no i pewnie jeszcze da się co nieco poprawić w kwestii mikrodynamiki, choć już ta wersja Sondeka radzi sobie w tym aspekcie lepiej, niż większość konkurencji na podobnym poziomie cenowym. Oczywiście topowa wersja zapewne brzmi lepiej w każdym aspekcie, a nie tylko we wskazanych przeze mnie, ale sądzę, że te wymienione ulegają poprawie już przy znacznie mniejszych nakładach finansowych, niż koszt Klimaxa, na którego stać już tylko bardzo nielicznych. W zasadzie na sam koniec odsłuchów, już dla przyjemności posłuchałem koncertu Jarreta z Koeln. Niby to „tylko” solo na fortepianie, ale muzyka jest naładowana emocjami i Linn przekazał to bardzo przekonująco. Szkocki gramofon okazał się być dobrym malarzem obrazów, zgrabnie operując barwami, emocjami stworzył wciągający spektakl, z głównym aktorem przebierającym palcami po klawiaturze, ale też i podśpiewującym i pomrukującym sobie po cichu, przytupującym czasem, i cudownie reagującą publicznością, która najwyraźniej bawiła się minimum równie dobrze jak ja. A ja, gdyby nie konieczność (acz i przyjemność) zmieniania stron płyt, mógłbym nawet zapomnieć, że to „tylko” odtworzenie muzyki z płyty…