na zdjęciu: Alondra de la Parra
Najlepsze płyty rzadko są płytami najbardziej popularnymi. Alondra de la Parra wydała właśnie album, który jest dobry i może stać się kultowym
Ostatnie tygodnie z pewnością należą do Stinga i Lang Langa. Ale czy rzeczywiście?
Obydwaj artyści wydali swoje nowe krążki w prestiżowych wytwórniach specjalizujących się w muzyce poważnej: pierwszy opublikował „Symphonicities” w barwach Deutsche Grammophon, drugi zaś rejestrację swojego wiedeńskiego koncertu „Live in Vienna” w Sony Classical (to pierwszy album chińskiego pianisty po przejściu z DG do Sony).
Obydwaj odnieśli spektakularne sukcesy komercyjne, choć ich najnowsze produkcje wcale nie zachwycają. Masowej publiczności to nie przeszkadza – kupują przecież płyty wielkich osobowości.
Wielkich? Pretensjonalność Stinga już od dłuższego czasu budzi niesmak, zaś ekspresyjność Lang Langa bywa często pokazówką dla mało wyrobionych słuchaczy. Pokazówką, która psuje koncerty tego – oddajmy mu sprawiedliwość – bardzo wrażliwego i utalentowanego artysty. Młody, głupi, może mu przejdzie i będzie potrafił zagrać Beethovena z pełną kulturą.
Wiedeński recital Lang Langa na pewno zatem nie przejdzie do historii, trzeba jednak przyznać, iż dokumentalny album – nie wybitny, to oczywista – miejscami może zachwycić. Albeniz i Chopin w wykonaniu niesfornego Chińczyka to po prostu przedni materiał. Stinga zaś można sobie darować – stare przeboje w orkiestrowej aranżacji: szczyt obciachu.
Czyżby zatem w ostatnim czasie nic ciekawego się nie zdarzyło? Wręcz przeciwnie!
Zdarzyła się Alondra de la Parra. Cudowna meksykańska dyrygentka, która wydała swój pierwszy album z Philharmonic Orchestra of the Americas. Alleluja!
Poza tym – kilka innych miłych niespodzianek.
Marcin Oleś (bass) i Bartłomiej „Brat” Oleś (drums) to dżezmeni, którzy potrafią interpretować Pendereckiego i Lutosławskiego, ale kiedy trzeba napiszą również muzykę użytkową – na potrzeby teatru i filmu. Najciekawsze jest to, że podczas słuchania tego 2-płytowego albumu odnieśliśmy wrażenie, że teatr i film nie mogłyby istnieć bez tej muzyki. I jeszcze jedna myśl strzelista – ci panowie daliby radę we dwóch napisać ścieżkę dźwiękową do całego cyklu „Gwiezdne wojny”.
Niespodzianka wydana przez Polskie Radio: suity wiolonczelowe Bacha nagrane przez Tytusa Miecznikowskiego. Zostały one wydane sumptem szwajcarskiego architekta Herberta Schmida w 1995 roku. Projekt został zrealizowany i zarejestrowany rok wcześniej w małym szwajcarskim kościele w Biberstein, gdzie polski wiolonczelista nie poddał się nastrojom kontemplacyjnym, lecz dał upust swojej skłonności do traktowania rzeczy bez zbytniej nabożności. Technicznie – audiofilska nirwana!
Stylowe wykonanie jednego z najwspanialszych oratoriów Haendla. Szczere emocje, doskonała samokontrola wokalistów, wspaniałe barwy, świetne plany dźwiękowe, idealna akustyka i genialny reżyser nagrania. Wibrująca w rejonach lekkiej matowości realizacja, która uchwyciła każdą subtelność wykonania.
Alondra ma 29 lat, mieszka w Nowym Jorku, posiada meksykański paszport, kokainowy temperament i – obetnijcie uszy, jeśli to nieprawda – jest bardziej muzykalna niż Carla Bruni. Pałamy do niej uczuciem tyleż świeżym, co beznadziejnym (jest zamężna) i choć wiemy, że to bardzo nieprofesjonalne, kolekcjonujemy jej zdjęcia, które wklejamy do specjalnego zeszytu. Jeśli chodzi o brzmienie tego 2-płytowego albumu (kliknij, posłuchasz fragmentów) z nieznanym, lecz bardzo efektownym repertuatem meksykańskim – jest bardziej bujne niż fantazje Fridy Kahlo.
Sonaty i partity Bacha (PentaTone, 2005) uznajemy ciągle za przejaw jej młodzieńczej brawury, która już pozwalała grać bezbłędnie, ale ciągle trzymała z dala od ich zrozumienia. „Kaprysy” dają Julii możliwość wykazania się genialną techniką, ale przeszlibyśmy obok tego obojętnie, gdyby nie spróbowała zagrać tego dzieła po swojemu. Zagrała. Na szczęście więcej tu neurotycznej romantyki niż suchej automatyki. Słuchać głośno! Bo wszystko słychać!