Jak mawiał nieodżałowany Jerzy Dobrowolski, trzeba w dziedzinie języka dotrzymywać kroku epoce, ponieważ język jest żywy i podlega ciągłym fluktuacjom. Chociaż w jego inteligentnym monologu z podobno minionej dawno epoki, była mowa o innych „tryndach”, to idea, by iść z duchem czasu w zakresie języka polskiego, pozostaje żywa. I tak oto z duchem czasu idziemy, gdy mówimy „zadymka”, a nie mamy bynajmniej zamiaru opisywać pogody. Kilka dni temu, ten trend wzmocnił się jeszcze bardziej, bo „zadymka” przestała kojarzyć się już nawet z zimą. To jedno krótkie słowo zastępuje bowiem taki ciąg wyrazów: „Lotos Jazz Festival Bielska Zadymka Jazzowa”. W tym roku 23. edycja (23-27 czerwca 2021) została przeniesiona z tradycyjnego zimowego terminu na czerwiec. Z jakich powodów, to wszyscy wiemy.
Ale nie ma tego złego… Festiwal zyskał coś, co dawno stracił, czyli swoją „bielskość”. Od wielu już lat Zadymka wykraczała poza miasto i to do tego stopnia, że główne koncerty największych gwiazd odbywały się w katowickim NOSPR i innych miejscach poza Bielskiem-Białą. Ze względu na plenerowy charakter tegorocznej edycji, Zadymka w całości wróciła w granice miasta, w którym przecież powstała, a główną sceną nie była żadna z sal koncertowych, lecz specjalnie na tą okazję postawiony ogromny namiot pod szczytem Szyndzielni. Również dlatego, że wiele koncertów było bezpłatnych, festiwal zagarnął miasto i jego mieszkańców, czego zwieńczeniem był muzyczny korowód w stylu nowoorleańskim, jaki przyciągnął tłumy i przemaszerował w samo południe ostatniego dnia imprezy przez ulice z Białej do Bielska – miast świętujących w tym roku 70-lecie połączenia.
Otwarte ogródki barowe i restauracyjne oraz ładna pogoda, chociaż z chwilowymi kaprysami, takimi jak burza i ulewny deszcz tłukący się o dach namiotu podczas lirycznego „Alleluja” Chrisa Botti, nadały mu atmosfery festiwalu ulicznego i przynajmniej w niewielkim stopniu nawiązały choćby do Umbria Jazz Festival we włoskiej Perugii. Umbria z Zadymką konkurować może już tylko pod względem pogody, bo na pewno nie z uwagi na gwiazdy sceny jazzowej. Zadymka gościła już największych, a i w tym roku, chociaż ogólnie skromniej i bardziej „polsko”, nie zabrakło wielkich zagranicznych nazwisk. Rezydentem, który spędził z Zadymką kilka dni był Wynton Marsalis. Dał dwa koncerty – pierwszy pod tytułem „The Democracy! Suite” (europejska premiera) w małym składzie, a drugi ze swoją słynną Jazz at Lincoln Center Orchestra. Otrzymał oczywiście Anioła Jazzowego – nagrodę artystyczną Stowarzyszenia Sztuka Teatr fundowaną przez Prezydenta Miasta Bielska-Białej, spotkał się z młodzieżą podczas warsztatów muzycznych i odsłonił pomnik na rondzie Bielskiego Jazzu – unikalną instalację przestrzenną powstałą na jednym z rond w centrum miasta.
Nie mniejszą gwiazdą festiwalu był Chris Botti, którego koncert spotkał się z gorącym przyjęciem, a wyreżyserowany był w iście hollywoodzkim stylu i z amerykańskim rozmachem. Wraz z trębaczem na scenie pojawiły się i uwagę publiczności przykuły dwie piękne kobiety – skrzypaczka Caroline Cambell i czarnoskóra wokalistka Sy Smith. Chris pokazał się ze znanej, melancholijnej strony, ale też udowodnił, że potrafi zagrać naprawdę ostro, a nawet podkręcać do bardziej żywiołowego grania swoich muzyków. Widać, że występów na scenie przed prawdziwą publicznością bardzo mu brakowało. Zresztą mówił o tym podczas konferencji prasowej, wspominając że w czasie lock-down’u nie pokazywał się on-line, lecz ćwiczył i czekał na taki moment, jak w B-B.
Ciekawą osobą, a dla niektórych wręcz odkryciem festiwalu, okazał się Piotr Damasiewicz. W książeczce festiwalowej opisano go następująco: „Muzyczny wizjoner. Kompozytor, trębacz, multiinstrumentalista, edukator, podróżnik oraz kurator międzynarodowych platform muzycznych, który w swojej twórczości sięga do języka jazzu, XX-wiecznej muzyki klasycznej, muzyki etnicznej, muzyki najnowszej – w tym europejskiej muzyki improwizowanej i eksperymentu.”. To faktycznie człowiek orkiestra, pełen pomysłów i inspiracji. Zadymce towarzyszył kilka dni: najpierw uświetnił na trąbce spotkanie w Ratuszu z Wyntonem Marsalisem, potem żywiołowo grał z zespołem podczas otwarcia Ronda Jazzu, na koniec przewodził Paradzie Nowoorleańskiej po mieście, a wcześniej w sobotę miał także ręce pełne roboty. Wieczorem dał koncert ze swoim projektem Into the Roots „Watra”, a w południe uczestniczył w spotkaniu autorskim w salonie audio Hi-Fi Studio Karola Zieleźnika. Nie było to przypadkowe wydarzenie festiwalowe, albowiem Hi-Fi Studio świętuje w tym roku swoje 30-lecie istnienia, a z Zadymką i jej organizatorami jest zaprzyjaźnione od lat, czego ucieleśnieniem były odbywające się podczas minionych edycji festiwalu prezentacje sprzętu high-end pod nazwą „Audiofil Design”. W tym roku formuła była nieco inna, lecz idea prezentacji dobrych marek audio ta sama. Hi-Fi Studio to jeden z najstarszych salonów w Polsce i jeden z największych. Tym razem sprzętem z najwyższej półki chwalił się Mark Levinson, Revel i JBL. Muzyka Damasiewicza zabrzmiała wyśmienicie.
Zresztą nie był to jedyny jubileusz podczas Lotos Jazz Festival. Na inaugurację zagrali panowie z Voo Voo, świętując 35-lecie na scenie. To był mocny akcent! Tego samego dnia wystąpiła także Dagadana, a w następnych dniach w strefie płatnej pod namiotem odbyło się jeszcze dużych kilka muzycznych wydarzeń. Zagrał Piotr Wojtasik z projektem „Voices”, a na zakończenie w niedzielę miały miejsce: tradycyjny występ laureata konkursu (tym razem wygrał Joaquin Sosa) oraz Gala Polskiego Jazzu, której gościem specjalnym był Włodzimierz Nahorny. Ostatnim akcentem był występ Stanisława Soyki.
Popołudniowe i wieczorne, bezpłatne koncerty plenerowe prowadził Wojciech Mazolewski, a połączył je wspólną nazwą nawiązującą do swojej audycji radiowej „Jazz Fajny Jest”. Zaprosił na scenę różne, mniej znane grupy, w szczególności tworzone przez muzyków młodego pokolenia, nie tylko z Polski. Sam też wystąpił i to dwukrotnie – raz z Pink Freud i drugi raz z nowym, spokojnym projektem zawierającym świeże kompozycje powstałe w czasie pandemii.
Organizator zapewnił jeszcze jedną atrakcję, nawiązując do koncertów zadymkowych, które odbywały się w klubie, nazywały „Okolice Jazzu” i kończyły imprezą taneczną. I tym razem udało się to znakomicie, patrząc na rozbawiony do późnych godzin nocnych tłum na Rynku. Rytm nadawał DJ Maestro. Ten sam Holender, który zasłynął z kompilacji muzycznych archiwów wytwórni Blue Note Records. Bodaj najsłynniejszy jego album, to ten z remiksami Niny Simone. Na zamówienie organizatorów Zadymki przetworzył utwory zmarłej w tym roku bielszczanki Marii Koterbskiej. Miasto w ten sposób kolejny raz oddało hołd artystce (wiosną tego roku Bielskie Centrum Kultury przyjęło imię Marii Koterbskiej).
Choć minął już tydzień od zakończenia festiwalu, to wciąż w uszach brzmi to, co każdemu spodobało się najbardziej. A muzyka była jak zawsze różnorodna i dla każdego. Po tak długiej przerwie od wydarzeń muzycznych, miasto tęskniło za tym, co od lat wrasta się korzeniami głęboko w tutejszą ziemię, jak we wspomnianym góralsko-jazzowym projekcie Damasiewicza – Into the Roots. Watra znów zapłonęła. I tylko Ptaszyna brakowało.
Tekst i zdjęcia: Krzysztof Grabowski