W przypadku tryptyku Anny Marii Jopek od razu wiadomo, że jest on efektem wyjątkowej naiwności. Naiwności psychologicznej, naiwności emocjonalnej, naiwności muzycznej, naiwności interpretacyjnej i naiwności aranżacyjnej. Płyty, będące w swoim zamierzeniu esencjonalnym odniesieniem muzycznej polskości wobec innych kultur – japońskiej, portugalskiej i afroamerykańskiej (wszak jazz!) – stają się w sposób kompletnie katastrofalny dowodem głębokiego niezrozumienia istoty koncepcji, którą artystka sama podjęła oraz wyrazem całkowitego braku przemyśleń na ten temat.
Miast multikulturowych rozwinięć i szukania związków na poziomie wyższym niż stereotyp, otrzymujemy zatem zgrane patenty, kolokwializmy i trywialne skojarzenia. Miast uniwersalnych emocji i ponadsymbolicznych asocjacji, dostajemy płaskie pomysły i wyświechtane etno, które jest pozorem deklarowanej syntezy. Porażająca sztampa, knajpiane aranżacje, powtarzalność motywów, manieryzm wokalistki, kretyńskie chórki, fatalny dobór tekstów oraz kompletny brak wyobraźni – taka jest rzeczywistość tryptyku Anny Marii Jopek, która na dodatek swoim głosem potrafi wywołać tylko jeden rodzaj reakcji – irytację. Irytację? Owszem – jej piosenkarstwo jest kompletnie wyprane z barw, uczuć i fantazji. Paradoksalnie – pokazują to goście, których zaprosiła do tego projektu.
I niech nikt nie da się zwieść zapewnieniom, że „Płonie ognisko i szumią knieje” w wersji jazzowo-popowej (?) oraz „Hej przeleciał ptaszek” w stylistyce japońskiej to coś, co trzeba usłyszeć. Albo „Kiedy ranne wstają zorze” i „O, mój rozmarynie”… Tak, tak. To numery z najnowszych płyt AMJ, które na dodatek są reklamowane jako audiofilskie, ale są tylko studyjnymi preparatami, co zwyczajnie słychać i boli. Oczywiście, z czymś takim można próbować akwizycji polskiej muzyki na świecie – AMJ chyba robi to z powodzeniem… Ale – jaki to ma sens poza koszeniem kasy?