Jest milion powodów, żeby kochać winyle. My kochamy je m.in. dlatego, że są już tylko niewiele droższe od chusteczek higienicznych
Moda na winyle sprawiła, że jak grzyby po deszczu wyrastają jaczejki z winylami, które kosztują grosze. Mamy kilka swoich ulubionych sklepików, gdzie analogi w znakomitym stanie kosztują 3 złote, a są dni, kiedy tylko złotówkę. Zdarzyło nam się w ostatnim czasie nabyć kilka fantastycznych boksów m.in. Erato, EMI, Philipsa, Supraphonu czy Melodii, których cena nigdy nie była wyższa niż 15 złotych. Proszę sobie wyobrazić szczęście melomana, który za takie pieniądze kupuje pudło klasycznych koncertów skrzypcowych wykonywanych przez Yehudi Menuhina albo boks z symfoniami Brucknera pod Karajanem. Ileż razy trafiały nam się białe kruki tylko niewiele droższe od paczki chusteczek higienicznych: rzadkie nagrania oper Czajkowskiego, nieznane dzieła Szczedrina, węgierskie dzieła klawesynowe, polska muzyka współczesna…
Wybór jest coraz większy, bo coraz większe jest zapotrzebowanie na czarne płyty. Z zagranicy napływają co chwila transporty używanych winyli w ilościach widzianych ostatnio podczas powrotu Armii Czerwonej z Niemiec w 1945 roku. Większość z nich to płyty w świetnym stanie. Bo przecież ile razy można wysłuchać baletu Prokofiewa albo kwartetu Feldmana? Mamy więc prawdziwy winylowy raj – tysiące tytułów, których przez całe dziesięciolecia nie było w naszym grajdołku, w doskonałym stanie i z repertuarem bardziej wyrafinowanym niż program najambitniejszej filharmonii. W takiej sytuacji coraz bardziej gorszy nas, że są jeszcze ludzie, którzy kupują w iTunes pojedyncze empetrójki po 4 złote. Przy odrobinie szczęścia za takie pieniądze można mieć 4 dobre winyle ze światowego kanonu. A do tego masę wzruszeń z obcowania z przedmiotami prawdziwej sztuki, uwielbienie poliamorystek i szacunek starszyzny.