MACY GRAY: STRIPPED
Rating
Total
Słuchając pierwszej płyty Macy Gray nagranej dla audiofilskiej wytwórni Chesky Records, próbowaliśmy sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz udało się wytrwać od początku do końcu przy jakimś jazzowym albumie z żeńskim wokalem. Ustaliliśmy, że było to w zeszłym roku, a kobietą, która wciągnęła nas w swoją aferę czy narrację, jak to się teraz mówi, była Matana Roberts realizująca swój epokowy cykl Coin Coin.
Eksperymentowaliśmy potem z różnymi paniami, stylami, nagraniami, w tym także superaudiofilskimi, ale kompletnie nam nie wychodziło. Wszystko było przesłodzone, ufryzowane, upudrowane, po zabiegach, liftingach i masażach. Czuliśmy się tak, jakby ktoś nas złapał w różowym jedwabnym szlafroczku, tupeciku i z jakimś pochrzanionym rytuałem dla rzęs w grabiach.
Kiedyś jazz był dla twardych chłopaków, którzy mieli talent, ciężkie życie i zamiłowanie do fest używek oraz dziewczyn, które w torebkach nosiły strzykawki i burbona, a pod futrem z soboli miały najwyżej podwiązkę. Dzisiaj uprawiają go goście wykształceni na akademiach oraz panie, które mogą śpiewać arie z oper Mozarta, ale nie potrafią konkurować z przysłowiowym kotletem. Ich muzyka jest luksusowa jak iPhone, przewidywalna niczym następna premiera Apple i na pewno nie głębsza niż strategie marketingowe firmy z Cupertino.
To dlatego jazz powoli znika z naszego życia. Staje się sekwencją czczych repetycji, bezcelowych wycieczek i pustych eksperymentów. Od czasu do czasu pojawia się jednak ktoś, kto gra tę muzykę tak, jak dynda się nóżkami siedząc na parapecie 30-piętrowego wieżowca. Macy Gray umie to robić. Niekiedy mocno się asekuruje, ale nawet wtedy widać, że nie do końca wierzy w grawitację.
Akustyczny „Stripped” składa się z autorskich interpretacji przebojów Macy oraz dwóch coverów: Metalliki i Boba Marleya. Płyta została zrealizowana podczas dwudniowej sesji w zeświecczonym kościele na Brooklynie przy użyciu jednego mikrofonu, w technice binauralnej i bez overdubu. Wokalistce towarzyszą Ari Hoenig, Daryl Johns, Russell Malone oraz Wallace Roney. Akustyka ma wyraźny betonowy pogłos, co niezbyt odpowiada naszym gustom, można też się przyczepić do balansu, w którym czasami głos Macy po prostu ginie. Takich rzeczy pan Chesky nie powinien puszczać.
Ale to i tak o wiele bardziej wartościowy projekt niż najnowszy album Madeleine Peyroux „Secular Hymns”. Płyta jest zrealizowana idealnie, jednak do użytku kompletnie się nie nadaje. Chyba że ktoś lubi chodzić do Biedronki w kabaretkach.