Nie damy się wciągnąć w cyfrowe bagno!
Kiedy różni fachowcy przekonują, że muzyka wkrótce oderwie się od nośnika, natychmiast musimy przyjąć dwie miarki naszego ulubionego lekarstwa, którym obecnie jest grappa o smaku truflowym. Natychmiast bowiem staje nam przed oczami pewien łysy i wredny typ, który już od pewnego czasu nie widzi związku jednego z drugim, co ma koszmarne konsekwencje.
W tej upiornej postaci w obleśny sposób potrzeba słuchania muzyki idzie w parze z odrazą do wydawania pieniędzy na płyty i koncerty. Nieszczęścia dopełnia jego gust, który zaspokaja się fragmentami różnych Bachów, Mozartów, Beethovenów i Czajkowskich (to mu jednak wystarcza, by perorować przy każdej okazji o wybitnych wykonawcach i pamiętnych interpretacjach). Ściąganych – a jakże! – z sieci, archiwizowanych w programie iTunes i odtwarzanych przez komputerowe głośniczki. To bardziej tragiczne niż odwrót nazistów spod Moskwy.
Tak właśnie w praktyce wygląda oderwanie muzyki od nośnika. Bezwartościowe odpady znalezione gdzieś w internecie budują upodobania, które żywią się świńskim poczuciem samowystarczalności, nie potrzebującym żadnej miary odniesienia, choćby w postaci książeczki tradycyjnie dołączanej do albumów.
Czy jest alternatywa dla tego cyfrowego ciemniactwa? Analogowy renesans!
Do tej odkrywczej konkluzji dołączamy życzenia miłego weekendu.