Nawet jeśli w tych słowach krytyki jest część prawdy o fenomenie Możdżera, w niczym nie powinno to przesłaniać jego talentu do tworzenia subtelnych nastrojów i pastelowych pejzaży. Trzeba sobie uświadomić, że w naturze muzyka nie leży ani gwałtowność, ani awanturniczość, która mogłaby zaskoczyć konfundującym ekscesem, krzywdzącym uszy przyzwyczajone do umiarkowania. I należy pogodzić się z tym, że Możdżer nigdy nie będzie koryfeuszem awangardy, gdyż jego drugim imieniem jest tradycja. A trzecim – elegancja.
Powiedziawszy to wszystko, należy zauważyć, iż Komeda w wykonaniu Możdżera doskonale mieści się w dotychczasowych dokonaniach pianisty. Artysta nie wypacza muzyki wielkiego polskiego kompozytora złożonymi improwizacjami, nowoczesną stylistyką czy dogłębną penetracją motywów. W przypadku tej płyty należy mówić raczej o eleganckim zdobnictwie, a nie zapierających dech w piersiach panoramicznych przetworzeniach. Czasami nawet można odnieść wrażenie, że legenda Komedy sparaliżowała muzyka, który wolał pozostać na bezpiecznym gruncie znanych rozwiązań. Powstał więc album lekko anachroniczny, z pewnością jednak przypadnie on do gustu amatorom smooth jazzu, szukających słodkiego ukojenia, delikatnego kołysania i łagodnych harmonii. Leszek Możdżer tą płytą po raz kolejny dowodzi, że nie jest i nie będzie Wielkim Improwizatorem – jest i zawsze będzie Wielkim Cyzelatorem, spod ręki którego wyjdzie jeszcze niejedna kusząca i dobrze sprzedająca się błyskotka.
Płyta jest wyśmienicie nagrana i każdego audiofila doprowadzi do wielogodzinnych lewitacji.