Moda na winyle przypomina nam modę na sushi – nikt nie wie jak naprawdę smakują, bo wszyscy są przekonani, że biurowy katering dostarcza im rzeczy lepsze niż mistrz Sukiyabashi Jiro w swojej trzygwiazdkowej tokijskiej restauracyjce
Od kilku lat ludzie opowiadają sobie z przejęciem o płytach winylowych – że magia, że sztuka, że ciepłe brzmienie, że bas urywa wieżyczki czołgowe, że to ci panie dopiero, że aż ho ho! Zachwyt nad analogami rośnie więc z dnia dzień, roją się dziesiątki ekspertów mlaszczących ze znawstwem i we wszystkich sprawach, a od Ełku po Żary, od Mielna po Zamość słychać szum czarnej płyty. Przybysz z Syriusza, obserwując tę gorączkę, łatwo mógłby uwierzyć, iż troska o dobrą muzykę i dobry dźwięk jest szczera, żarliwa i skuteczna. Ale to nieprawda.
Moda na winyle jest elitarnym ekscentryzmem i choć wiele się o niej mówi, nic nie zmienia w audiosferze, gdzie nadal królują empetrójki, plastikowe charkoty i sfatygowany wintydż. Popyta na winyle wprawdzie rośnie, wystarczy jednak spojrzeć na statystyki, by się zorientować, że ich globalna sprzedaż to znikomy ułamek w całościowych zestawieniach. Oczywiście, cieszy każdy przejaw zainteresowania muzyką i każdy zakup wspierający wartościową twórczość, nic już jednak nie powetuje strat i spustoszeń spowodowanych bronią MP3, która szybko nie zniknie, choćby dlatego, iż przystosowana jest do niej cała internetowa infrastruktura dystrybucyjna. Mimo że coraz więcej postaci i firm chce się rozprawić z tą zarazą – Neil Young zapowiada premierę swojego „gęstego” projektu Pono na początek 2014 r., a Sony właśnie wprowadza na rynek sprzęt przygotowany do działaniu w hi-resowym środowisku – trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że zainteresowanych tymi przedsięwzięciami jest prawdopodobnie mniej niż transwestytów w Białymstoku. Bo dobre brzmienie to nie jest zabawa dla mas. A zainteresowanie winylami wcale nie oznacza, że coś się w tym względzie zmieniło.
Ich obecna popularność to sympatyczna niespodzianka, lecz tak jak moda na urządzanie wnętrz za pomocą palet nie zmieni pozycji IKEA na rynku meblarskim, tak samo czarne krążki na jotę nie przyspieszą chwili, gdy nastolatkowie przestaną urządzać imprezy przy smartfonach z empetrójkami. I zamiast trąbić bez sensu, że winyl za złotówkę odtworzony na didżejskim gramofonie z targu staroci jest synonimem dobrego brzemienia, co jest bzdurą, nadużyciem i bezczelnym kłamstwem, może warto się zastanowić, czyby – wspierając się autorytetami, które dzisiaj z takim nabożeństwem o winylach, a jeszcze niedawno na wyprzódki latały na śmietnik z dziesiątkami trzeszczących płyt – nie rozkręcić stacji internetowej, która mogłaby nadawać nieskompresowaną muzykę.
I nie chodzi o to, żeby – odwołując się do motoryzacji – coraz więcej osób jeździło Lamborghini, tylko żeby coraz więcej przesiadało się z Fiatów do Opli. Fałszywa wiara w winyle kompletnie odciąga uwagę od tego, że ze średnią jakością dźwięku jest jak z przeciętną płacą w Polsce – niby rośnie, a bieda większa i większa.