Możemy się mylić, ale zaryzykujemy stwierdzenie, że Blechacz – jeśli nie podda się urokowi symulatorów lotniczych lub łatwemu splendorowi kolorowych pism – może dołączyć do grona największych fortepianistów trzech ostatnich wieków. Powinien jednak trwale wypełnić dwa warunki – porzucić drogę Zimermana i nieustannie pracować nad poszerzeniem repertuaru. Nie stanie się bowiem pełnym artystą, sięgając po środki wyrazu, które może i robią wrażenie na damach z dobrego towarzystwa, ale w rzeczywistości są pustym przekazem.
Zdaje się, że nasz pianista to rozumie i chyba jest na najlepszej drodze, by rozstać się wreszcie z oczekiwaniami swoich fanów oraz tutorów i rozpocząć własny marsz ku szczytom. Dowodem – ostatnia płyta. Naszym skromnym zdaniem, najlepsza z dotychczasowych płyt Blechacza. Pianista zaczyna wreszcie przejawiać oznaki własnego stylu i nie boi się przełamywać stereotypów. Zdaniem wielu recenzentów jest to wada, ale my uważamy, że postęp!
Szczerze mówiąc – obawialiśmy się w pewnym momencie, że pójdzie nasz cherubinek drogą chińskich elfów i stanie się na końcu nerwową efemerydą, na szczęście gra już tak, jakby ostatni rok spędził w obozie surwiwalowym, gdzie zmężniał, nabrał ciała i udeptał charakter. Pewnie dlatego Debussy brzmi tu jak alzatycka solidność, a nie francuskie rozmemłanie, a Szymanowski zaskakuje… Wszystkim!
Zdecydowanie polecamy, słysząc że Rafał zaczyna kombinować po swojemu. A na następną płytę polecamy już repertuar XXI-wieczny!