Audiofilski przemysł już od dawna przypomina nam środowisko polskich projektantów mody, którzy po taniości co sezon chcieliby prezentować wielkie, wspaniałe, przepysznie finezyjne kolekcje haute couture. Ale jak już się na to decydują, to biorą taniutką bawełenkę z Chin, obszywają cekinami, rzucają garść kryształków, zdobią powstańczym orłem, zaprawiają kilkoma ekologicznymi dyrdymałami i robią sponsorowany pokaz z gwiazdami tudzież prezesami dużych firm. Efekt zawsze jest taki, jakby odział odwykowy splądrował outlet Dolce & Gabbana.
Audiofilski przemysł działa dokładnie według tej zasady, a różnica sprowadza się do tego, że jego wysłannicy grzebią na szrotach wielkich firm elektronicznych, dobywając to, co akurat pod ręką. Ani szczególnych planów, ani imponujących osiągnięć. najczęściej dryf, obojętność i słynna chciwość, która kompromituje tę gałąź rozrywki i zniechęca do bliższego poznania. Nic dziwnego, że świat słucha muzyki w przerażający sposób – z empetrójek i przez głośniczki komórek – a słynne audiofilskie marki przechodzą z rąk do rąk z perspektywami bardziej beznadziejnymi niż partia Janusza Palikota.
Próbowaliśmy kiedyś policzyć, ile kosztował sprzęt, z którego byliśmy niezadowoleni, sprawiał nam przykrość, zadawał ból i powodował myśli samobójcze. To był przerażający rachunek. W pogoni za króliczkiem nabawiliśmy się wszelkiego rodzaju analitycznych natręctw, wyrobiliśmy w sobie cynizm, arogancję i okrucieństwo, dopuszczaliśmy do głosu pychę, niecierpliwość oraz pogardę i słynny sarkazm, nie zdając sobie sprawy z tego, że uczestniczymy w grze o wyjątkowo niską stawkę, którą jest nadzwyczaj krótka chwila, kiedy twardy bas powala cię bez przytomności albo widzisz migdałki sopranistki o barwie głosu przypominającej papier ścierny. Wyobraźcie sobie kinomaniaka, który wiecznie entuzjazmuje się efektami specjalnymi „Iron Mana”, ale nigdy nie obejrzał „Ptaków”, „Cinema Paradiso” i „Amores Perros”, bo nie były udźwiękowione w studiach Lucasa. Przypadek dla psychiatry.
Niedawno słynny architekt Frank Gehry przy okazji odbioru Nagrody Księcia Asturii palnął mówkę, która poruszyła nie tylko kolegów po fachu. „Pozwólcie powiedzieć mi jedną rzecz. W świecie, w którym dziś żyjemy, 98 proc. tego, co zostaje zbudowane i zaprojektowane, to po prostu gówno. Nie ma zmysłu projektowania, człowieczeństwa czy czegokolwiek innego. To po prostu złe budynki i tyle” – powiedział 85-letni Amerykanin.
Niestety, podobne słowa można bez poczucia wielkiej przesady wypowiedzieć także pod adresem przemysłu audio. Fałszywy postęp, finansowe machinacje, identyfikacyjne machlojki i strzelisty bełkot ze słowem „duma” we wstępie każdej informacji prasowej powodują, że nawet święty miałby ochotę sobie obciąć uszy. A może nawet coś więcej. Na dodatek panuje głębokie przekonanie, że audiofilska tożsamość to dziesiątki nieudanych zakupów, setki godzin złych odsłuchów, czas stracony na rozgrzewanie, wygrzewanie, dotarcie, dopasowywanie, konfigurowanie poszczególnych komponentów, akcesoriów i innych dodatków. Gdyby w taki sposób trwały przygotowania do podróży na Księżyc, NASA pewnie dopiero dzisiaj testowałaby przeciery owocowe dla astronautów, którzy być może za pół wieku mogliby je smakować w drodze na Srebrny Glob. Audiofilskie czasopisma chętnie zaś uczestniczą w tym kunktatorskim dziele, promując nie to, co dobre, tylko to, co się reklamuje na ich łamach. Rezultat jest taki, że świat dzieli się na audiofilów, którzy kupują wieże McIntosha i na tych, którzy jeszcze do tego nie dorośli finansowo. Cała reszta męczy się, szukając swojego spełnienia.
My szczęśliwie należymy do tych, którzy znalazłszy upragniony spokój nie wstąpili pod chorągwie Sinego Szklarza. Jak przystało na stare zrzędy i gamoniowate cioty, już dawno przestaliśmy wierzyć w romantyczne uniesienia, uczucie od pierwszego wejrzenia, porywy serca, tkliwy instynkt i zamglony wzrok. Płatna miłość, przygodne kontakty, szorstkie stosunki – taka jest rzeczywistość, w której żyjemy. Z tym większym niedowierzaniem przyjęliśmy za niechybnie autentyczny, jednoznaczny w wymowie oraz zdecydowanie gwałtowny afekt do małego, błyszczącego Fostexa, który dosłownie po kilku minutach od wypakowania i trzech czy czterech muzycznych kawałkach zjednał nas ostatecznie, na wieki wieków oraz na dobre i złe. Japoński konwerter należy do tych dwóch procent, o których Frank Gehry, gdyby miał audiofilskie inklinacje, nigdy brzydko by się nie wyraził.
To niewielkie i bezpretensjonalne pudełeczko to DAC i wzmacniacz słuchawkowy zasilany poprzez USB. Konwertuje do pułapu PCM 24/192 oraz DSD i Double DSD. Na przednim panelu jest kilka przycisków, które pozwalają m.in. na regulację czułości wyjścia słuchawkowego, wybór wejścia i wyjścia oraz włączenie dwóch filtrów. Filtry praktycznie są w działaniu niesłyszalne, ustawienia słuchawkowe zaś nas w ogóle nie interesują, gdyż dżentelmeni w pewnym wieku nie używają do słuchania Couperina niczego innego prócz tub Western Electric. A także replik wzmacniaczy tej samej firmy. W sposób pryncypialny nie korzystamy więc z Fostexa jako amplifikacji słuchawkowej. Wystarczy nam świadomość, że jak nam się zachce, to zawsze możemy. Ale wiemy, że nam się nie zachce. Z tyłu jest port microSD, który służy do aktualizacji oprogramowania.
Konwerter działa w trybie ASIO, który łatwo ustawić po ściągnięciu do Foobara, będącegot naszym roboczym odtwarzaczem, odpowiedniej wtyczki. Poprzez Foobar można też odtwarzać pliki DSD, ale odbywa się to poprzez konwersję do PCM. Nie ma to większego sensu, a do tej pory nie znaleźliśmy patentu, aby zmusić Foobara do natywnej reprodukcji DSD. Jeśli istnieje, prosimy o kontakt.
Na szczęście nie ma problemu, gdyż Fostex opracował własny Audio Player. W stylu zen. Jest absolutnie minimalistyczny i raczej nie nadaje się do zarządzania dużymi archiwami muzycznymi, za to brzmi genialnie. Pozwala na dekodowanie podstawowych formatów do poziomu 24/192 oraz natywne odtwarzanie plików DSD. Konfiguracja do tej opcji to kaszka z mlekiem – trwa 3 sekundy, nie wymaga żadnych innych czynności i jest chyba najprostszym sposobem, żeby grać muzykę z takich plików. Po raz kolejny – wcześniej tak było przy odtwarzaczu dedykowanym do konwertera Korga DS-DAC-100 – przekonaliśmy się, że firmowe aplikacje są dużo lepsze od Foobara. Audio Player Fostex gwarantuje bardziej dynamiczny dźwięk, wytrząsa z niego wszelkie oznaki lenistwa, atak jest bardziej zdecydowany, a w całym paśmie słychać wzorową równowagę. Różnica między Foobarem a Audio Playerem jest taka jak między brzmieniem dobrego samurajskiego miecza przed i po hartowaniu.
HP-A4 to urządzenie uniwersalne, które daje sobie świetnie radę z każdym rodzajem muzyki. Potrafi zatrząść fundamentami przy słuchaniu nowego albumu Aphex Twina czy Caribou i oddać pełnię subtelnego frazowania Matthiasa Goerne’a podczas wykonywania pieśni Schuberta. Nie będzie redukował Mahlera w interpretacji Michaela Tilsona Thomasa do wersji kameralnej, tylko zaprezentuje rasową pełnowymiarowość ze wszystkimi orkiestracyjnymi i wykonawczymi sztuczkami, smaczkami i fumami. Powietrze będzie falować tak jak życzy sobie kompozytor, a nie konstruktor kolumn, scena nie będzie się obniżać po bokach sali koncertowej, jak się dzieje w przypadku wielu niedopracowanych konwerterów, a piąty pulpit zawsze odezwie się ze swojego miejsca.
Właściwości przestrzenne Fostexa są wyborne a dynamika imponująca, jednak jego podstawową cechą, która z miejsca ujmuje jest nieprawdopodobnie dojrzała barwa, w której nie ma nic zgrzytliwego, metalicznego, piskliwego, ostrego czy przypadkowego. Nie ma w niej żadnych rozszczepień, nadużyć, retuszy czy maskowań. Niektóre konwertery w tej klasie cenowej – np. Musical Fidelity V90-DAC – próbują swój lekko suchotniczy profil ukryć za zasłoną przesadnie gęstej średnicy, co na dłuższą metę jest nużące i nienaturalne jak pływanie w wodzie po pas. Jest przyjemnie, ale co chwila człowiek szoruje brzuchem po kamieniach. HP-A4 to najwyższa kategoria czystych doznań. Po wielogodzinnych odsłuchach zawsze czuliśmy się tak, jak upojnie można się czuć tylko w towarzystwie malezyjskich harfistek szczodrze darzących swą sztuka oraz najlepszymi gatunkami armaniaku. Rozkosz! Mamy niemal pewność, że w miarę słuchania muzyki przez dekoder Fostexa krew w naszych żyłach krwi zamienia się w świeżą aromatyczną żywicę, rozświetlającą wszystkie mroki, zakamarki, załomki, przegródki, lamusiki i komódki.
Fostex kosztuje zaledwie 1399 zł. To tak jakby w cenie popularnego Peugeota kupić McLarena. Podobne okazje rzadko się zdarzają. Gdyby Janko Muzykant przypadkowo znalazł pod swoją jabłonką Stradivariusa, daleko byłoby mu do radości, którą codziennie od rana do wieczora daje nam ten przepyszny konwerter.
Dystrybutorem konwerterów Fostex jest firma Mega Music. Szczegóły techniczne – tutaj.