Dlaczego zatem niezależni audiofile zamiast „niepowtarzalnie zaawansowanych” i „specyficznie wyjątkowych” klamotów wolą cherlawe japońskie wzmacniaczyki lampowe o mocy 10 watów, zbudowane w oparciu o schematy sprzed ponad pół wieku, i dziwaczne kolumny z głośnikami o papierowych membranach, przypominające sprzęt kinowy sprzed II wojny światowej? Czyżby chodziło o jakieś ezoteryczne objawienie lub sekciarski fanatyzm? Bynajmniej.
Rzecz w tym, że komórka Nokii za złotówkę zawiera więcej ciekawych pomysłów niż wszystkie audiofilskie „przełomy” ostatnich pięciu dekad. Sprawa jest powszechnie znana, tak jak powszechnie znana jest beztroska bezczelność, z jaką wielu producentów hi-fi wciska swoje „innowacyjne” wyroby. W rzeczywistości innowacyjność polega tutaj na tym, że wszystko kosztuje już 100 tysięcy dolarów i pochodzi z limitowanej edycji.
Jaki związek ma z tym wszystkim nowy wzmacniacz Rogue Audio? Ano taki, że Amerykanie – a co! – bez cienia żenady nazywają go „groundbreaking”. Tymczasem to zwykły cyfrowy wzmacniacz (klasa D) z triodą w układach. 250 watów i 4 tysiące dolarów. Jest też wersja słabsza – Hydra daje 100 watów i warta jest 3 tysiące „zielonych”.
I to jest powód, żeby od razu bić w wielki dzwon? Trochę rozumiemy marketing, sami czasami go stosujemy, wydaje nam się azali, iż potrafimy odróżnić zdrowe handlowe podejście od propagandy w północnokoreańskim wydaniu.