Lista naszych przygód z ostatniego miesiąca jest długa jak ciężkie jest życie facetów osadzonych w Guantanamo – konwerter DAC, który zawiesza cały system komputerowy przy obrotach 24/192, sterowniki unieruchamiające Windows, wzmacniacz lampowy rozpadający się po wypakowaniu z powodu niechlujnego montażu, źle nagwintowane śruby do stolika, chwierutne terminale w odtwarzaczu za 10 tys. złotych, hi-endowy odtwarzacz mobilny bez plejbeku gapless, kolumny wykończone jak w okupacyjnym warsztacie…
Proszę się nie dziwić, że na widok nowego sprzętu w pierwszym odruchu skręca nas w kilku miejscach. Podobne stany towarzyszą nam często w kontaktach z dystrybutorami hajfajowych zabawek – klimakteryjna drażliwość to najmniejsza z wad tych państwa. Czy można się dziwić, że lęk przed nimi przenosimy na sprzęt, którym się zajmują? Taki na przykład TEAC LP-P1000. Ten nowy kombajn radiowo-odtwarzaczowo-gramofonowo-głośnikowy wykoncypowany w duchu lat 70. może i jest dobrym urządzeniem, ale jak sobie uświadomimy, ile złych emocji musimy wypromieniować z naszych trzewi w trzewia tej maszyny, to nie uważamy, żeby mógł on wytrzymać wszystkie nasze resentymenty, kompleksy i idiosynkrazje. I bardzo się tego boimy.