Megalomania nie jest w świecie audiofilskim czymś wyjątkowym. Objawia się zazwyczaj nieuzasadnionym samozachwytem, jeżeli w ogóle może być on uzasadniony, arogancką protekcjonalnością, pogardliwym stosunkiem do konkurencji i klientów oraz bardzo upośledzonym aparatem leksykalnym, który m.in. sprawia, że lektura niektórych informacji prasowych na temat sprzętu audio jest zajęciem brudniejszym niż praca salowego w prowincjonalnym szpitalu. Zauważyliśmy przy tym prawidłowość – im większy producent czy dystrybutor produktów hi-fi i hi-end, tym mocniejsze natężenie wszelkich cech megalomanii. Bardzo możliwe, iż to typowe polskie doświadczenie. Żyjemy przecież w kraju, w którym nikt nie chodzi na kolanach. Nawet bramkarz czołowej polskiej drużyny po wpuszczeniu sześciu szmat w meczu z nienajlepszym niemieckim manszaftem ma takie poczucie wartości, że menedżerów Realu Madryt, którzy nie zadzwonili do niego z królewską propozycją uważa za frajerów.
Bylibyśmy nawet skłonni traktować takich ludzi z wesołą szlachetnością godną Kościoła, który nawet dla swoich pedofilów ma dużo wyrozumiałości, ale właśnie sobie uświadomiliśmy, iż w ciągu ostatniego tygodnia co najmniej dziesięć różnych firm próbowało nam wmówić w różny sposób, że ich wyroby są najlepszymi wyrobami na świecie. Sekundował im pewien wybitny recenzent audio, znany z tego, że rozdaje nagrody na lewo i prawo, a kiedyś przyznał nawet wyróżnienie polskiemu producentowi wzmacniaczy lampowych, który słynie z niechlujnie montowanych wyrobów gwałcących wszelkie zasady sztuki inżynierskiej. Tak, proszę to uznać za obywatelski donos. Są megalomani całkowicie niegroźni. Ot, chodzi taki i chwali się na przykład, że natura wyposażyła go jakby chciała uczynić królem wszystkich zwierząt. Wszystko jest w porządku, dopóki nie chce nad nimi wszystkimi zapanować. Wtedy trzeba założyć mu kartotekę. Chętnie byśmy też zaprowadzili teczki tym, którzy nagminnie opisują swoje produkty jako przełomowe, rewolucyjne, bezkonkurencyjne i najlepsze na świecie oraz wszelkim opiniotwórcom, którzy wychodzą poza dopuszczalną, a nawet oczekiwaną w tej branży przestylizowaną kwiecistość i egzaltowaną wrażeniowość, przystępując do układów handlowych premiujących chałturnictwo i fuszerkę.
Do grona firm nadużywających wobec swojej własnej działalności wszelkich superlatywów zaliczamy Wilson Audio. To firma, która produkuje kolumny cechujące się fatalnym stosunkiem cena/brzmienie. Najtańsze kolumny kosztują 81 tys. złotych, najdroższe zaś 1 mln złotych. Typowa oferta dla nowobogackich. Oczywiście, komuś może się podobać ich sygnatura akustyczna, ktoś może nawet polubić ich kulawy dizajn, jednak nasze doświadczenie z tym sprzętem należy do traumatycznych. Po prostu – nie nasza bajka. Niezależnie od modelu grają sucho i estradowo. Przypominają nam stetryczałych kabareciarzy, którzy jeżdżą po Polsce i za słoną kasę opowiadają nieświeże dowcipy. Niemniej Amerykanie uważają, że produkują najlepsze kolumny na świecie. Cóż, ich prawo, dopóki podobne slogany znajdują posłuch. Przesadzając z samozachwytem łatwo jednak się zdeprecjonować i nieświadomie popaść w bałwaństwo. Wilson Audio właśnie jest na tym progu.
Od pewnego czasu firma ta stosuje nieznośną manierę celebrowania swoich premier. Najpierw kolumny w pokrowcu. Potem szczegół. Następnie rąbek. Tydzień później – szkic. Pod koniec miesiąca właściciel klaruje tzw. filozofię. Potem tłumaczy, dlaczego budowa trwała pięć lat, dłużej niż konstrukcja bomby jądrowej. Kolej na zdjęcie od tyłu. W ciemności. We mgle. Sekcja basowa. Sekcja sopranowa. Najazd na śrubkę. I wreszcie jest – pokaz całej kolumny! Orkiestra tusz! Co tam orkiestra – siedem orkiestr!
Po serii takich akcji świat jest tak zmęczony, że chciałby już o zapomnieć o wszystkich sprytnych wynalazkach rodziny Wilsonów. W przypadku WAMM ta gra wstępna jest rozciągnięta na trzy tygodnie, co już w tej chwili doprowadza wielu audiofilów do szyderczych komentarzy, w których zarzucają firmie co najmniej niepohamowaną megalomanię oraz próby dramatyzowania wydarzenia, które nie ma nic wspólnego z wyborem papieża, choć tak jest przedstawiane. Firma nawet dzisiaj opublikowała dokładny rozkład jazdy związany z premierą nowych grajpudeł. Świat wstrzymał oddech w oczekiwaniu na opus magnum Wilsona, a my po cichu sądzimy, że trudno o bardziej pretensjonalne zachowanie. Chyba jednak wolimy naszą rodzimą chamską megalomanię niż bombastycznie nadętą amerykańską. Baczność, fanfary, do hymnu, flaga na maszt!