RECENZJA: AUDIOQUEST JITTERBUG
Rating
Total
Overview
-
Pros:
Poprawia bas, rozdzielczość i definicję dźwięku. Zbliża brzmienie do brzmienia analogowego. Nasyca przekaz naturalnymi barwami
-
Cons:
Kiepski design, niezbyt dokładny montaż
-
Conclusion:
Filtr USB, który skutecznie likwiduje większość zakłóceń i korzystnie wpływa na samopoczucie właścicieli systemów stereo oraz same systemy
Nie uważamy siebie za ludzi wyrafinowanych. Owszem, mamy w redakcji lampę Kohchosai Kosuga, serwis do herbaty Asahiyaki, ki-oke Nakagawa Mokkougei, lubimy ręcznie kute spinki do koszul Hermesa i krawaty Roberta Talbotta, a obecną recenzję piszemy w Ponta Dos Ganchos w brazylijskiej miejscowości Santa Catarina, jednak nie ma to nic wspólnego z naszą skłonnością do zbytku, tylko ze złymi doświadczeniami z sieciowymi produktami, które nas uczulują i rozpadają się po pierwszym praniu. To wyraz pragmatyzmu, a nie świadectwo zepsucia!
Pragmatyzm jest również obecny w naszej audiofilskiej praktyce. Gdybyśmy ulegali modom i uprawiali próżniactwo, dzisiaj prawdopodobnie byśmy słuchali muzyki z jakiegoś archaicznego serwera muzycznego. Kilka lat temu wśród entuzjastów dobrych brzmień oraz wielu dziennikarzy audio zapanowała moda na takie urządzenia. Wszyscy próbowali przekonywać, że to wynalazki o wiele bardziej wysublimowane niż zwykłe laptopy i systemy operacyjne opracowywane przez tysiące ludzi w Microsofcie czy Apple. Niedawno złożyliśmy wizytę w salonie audio, który nastawiony jest na obsługę ludzi należących do jednego promila najbogatszych w Polsce i osobiście słyszeliśmy sprzedawcę przestrzegającego przez zakupem serwera znanej audiofilskiej marki. Powód – serwer jest praktycznie nie do skonfigurowania.
Dlatego centrum naszego cyfrowego systemu odsłuchowego zawsze był komputer klasy PC. Nie interesują nas sekciarskie rozwiązania, których pełno na rynku. Sekciarskie albo folklorystyczne lub wręcz odpustowe. Jesteśmy już dorośli i nie będziemy brnąć w kolejne ślepe uliczki. Logika dziecięcych rewolucji jest nam zupełnie obca, co na pewno zrozumie każdy, kto choć raz pojawił się na operze Wagnera w Bayreuth w garniturze Chittleborough & Morgan. Podstawową cechą takiego rozwiązania jest jego funkcjonalność – pstryk i wszystko działa. Za dużo dobrej muzyki jest do przesłuchania, żebyśmy robili przesiadkę do systemów tworzonych przez domorosłych konstruktorów, którzy nie oferują ani wsparcia, ani ciągłości.
Dlatego powolutku, małymi kroczkami, patrząc sceptycznie za siebie i w przód idziemy drogą komputerowego audio. Nie jest to droga oświecona, gdyż nie wyznacza jej skomplikowany i dogłębnie przemyślany algorytm. To raczej ścieżka drobnych odkryć, małych satysfakcji i cichych błędów. Już dawno przekonaliśmy się, że burbon smakuje lepiej przy monofonicznych nagraniach Jeana Andre Champeila niż wielokanałowych realizacjach Channel Classics. I od pewnego czasu spokojnie czytamy głupoty, iż prawdziwa audiofilska zabawa zaczyna się od 100, 200 albo nawet 300 tysięcy dolarów za system. Owszem, można i tak. Szlag nas jednak trafia, kiedy ktoś twierdzi albo pisze, że klocek za 100 tysięcy złotych to prawdziwa okazja, bo brzmi jak za 500 tysięcy. Okazja jest wtedy, kiedy znajomy przekazuje ci za złotówkę rzadką kolekcję nigeryjskiego funku na kasetach, taśmy-matki z archiwum rosyjskiej Melodii lub karton winyli z zapisami koncertów Warszawskiej Jesieni. Okazją na pewno nie jest zakup sprzętu za sumę, pozwalającą urządzić kilka syryjskich rodzin.
Wątek społeczny jest tutaj potrzebny, gdyż audiofile konsekwentnie budują sobie wizerunek grupki asocjalnych odszczepieńcow, odpychających arogancją, bezczelnością i akwizytorską wręcz nachalnością. Wielu z nich to – używając zwrotu popularnego w sferach niskiej polityki – pożyteczni idioci bez słuchu, gustu i krzty przyzwoitości, służący różnym dziwnym przedsięwzięciom. Na dodatek mizogini i seksiści. Potajemnie robiący sobie nagie selfie na tle swojego sprzętu. Stresujący przed świętami swoich bliskich, którzy są przekonani, że muszą się zadłużyć co najmniej na parę japońskich kabli PC Triple C, bo inaczej prezent będzie nieudany, a audiofil popadnie w katatoniczny smętek co najmniej do Sylwestra.
Znaleźliśmy chyba jednak ekonomiczny sposób, żeby audiofilskiemu pragmatyzmowi stało się zadość, żony, wujowie i kochanki nie zwariowały przed świętami w poszukiwaniu prezentów i żeby to wszystko razem miało sens. Nasz wynalazek nazywa się JitterBug. To filtr USB redukujący szumy i pasożytnicze rezonanse oraz – jak twierdzi producent – ograniczający jitter i błędy bitowe. Kosztuje zaledwie 229 złotych, jest mniejszy niż szminka i można go wpinać wszędzie – do komputera, tabletu, laptota, smartfonu itd. Krótko mówiąc – to chyba pierwszy na świecie kondycjoner USB.
Audioquest nie informuje jak to działa, a rozebrać na części i sprawdzić nie ma sensu, bo to oznacza jego zniszczenie. A niszczyć szkoda, gdyż sprzęt po prostu korzystnie wpływa na dźwięk. Korzystnie i wyraźnie. Poprawia brzmienie i to wcale nie na zasadzie placebo czy autosugestii. Metaliczna poświata, która męczy w muzyce odtwarzanej z komputera znika, wyraźnie rośnie dynamika, dźwięki sa wyraźniej definiowane, a barwy stają się głębsze, jakby muzyce otrzymali instrumenty co najmniej o klasę lepsze. Scena jest bardziej rozbudowana, a przekaz nabiera naturalności oraz zdecydowania. JitterBug poprawia reprodukcję muzyki praktycznie w każdym aspekcie. I nie chodzi tu o niuanse, lecz o charakter i temperaturę, która zbliża systemy komputerowe do systemów analogowych. Warto przy tym postarać się o porządny przewód USB do połączenia JitterBuga i konwertera. My na co dzień używamy kabla Supra 2.0 i na razie nie zamierzamy go wymieniać.
Wady? Owszem. Niespecjalnie piękna obudowa i luzy w montażu. JitterBug nie zabezpiecza też całkowicie przed różnymi dziwnymi dźwiękami z komputera, zwłaszcza gdy wykonuje się inne operacje poza odsłuchowymi.
Generalnie – kondycjoner Audioquesta to najlepszy i najtańszy sposób, żeby poprawić działanie zestawu stereo, a przy tym świetny dowód na to, że jego doskonalenie nie musi wiązać się z finansowymi wyrzeczeniami. Co więcej – ten tani gadżet wcale nie będzie faux-pas nawet w najbardziej kosztownych systemach. Teraz zamierzamy sprawdzić, czy jego działanie poprawi coś w systemie z monitorami Genelec 1236 SAM, które pojawiły się w zeszłym tygodniu i wyznaczyły nasz życiowy cel na najbliższy rok – poniemiecki folwark na Warmii, a w nim specjalne studio odsłuchowe zabudowane tymi właśnie kolumnami. Mamy nadzieję, iż przy pomocy wtyczek USB wyciśniemy z nich więcej niż fińska fabryka wymyśliła!
I niech ktoś nam teraz zarzuci niemoralną inklinację do luksusu…