PSYCHODELIA SPAWARKI

PSYCHODELIA SPAWARKI
Audiofile są skłonni płacić ogromne pieniądze za przewody sygnałowe, natomiast na kable zasilające zazwyczaj przeznaczają resztkę swoich budżetów. To rezultat ignorancji, sceptycyzmu czy zdrowego rozsądku? Zapraszamy do lektury kolejnego felietonu Zygmunta Jerzyńskiego, który zgłębia ten fenomen.

ZYGMUNT JERZYŃSKI

Wydaje mi się, że to jest rezultat przekonania, że ponieważ „przewód sygnałowy jest bezpośrednio w torze sygnału”, to warto zainwestować na tym odcinku. W pewnym sensie ci, którzy tak myślą mają rację. Nie jest to więc ani ignorancja, ani sceptycyzm, lecz właśnie zdrowy rozsądek. Nie ukrywam zresztą, że bardzo podobny do tego, jakiemu sam jeszcze hołdowałem w nieodległych czasach.

Zaiste, prawdą jest, że kabel sygnałowy JEST w torze sygnału. Prawdą jest również okoliczność, iż sygnał jest bardzo delikatny. A zatem i wrażliwy na jakiekolwiek, najmniejsze nawet niedoskonałości związane z jego przenoszeniem poprzez rzeczony interkonekt z punktu A (źródło) do punktu B (np. wzmacniacz).

Dlaczego mówię, że jest delikatny? Bo tak jest. Amplitudy sygnałów, jakie hulają po standardzie cinch, tudzież RCA, to są napięcia rzędu 1V, w porywach może 2V. Ale nie samo napięcie jest tutaj ważne. Równie ważny jest fakt, iż to napięcie pochodzi z bardzo „słabego” źródła. Mówiąc o słabym źródle, mówię o jego wydolności prądowej, o ograniczonej mocy tego źródła. Ściślej mówiąc, o jego impedancji wyjściowej. Albowiem źródła sygnałów – czy to będzie odtwarzacz CD, czy DAC, czy inne urządzenie – nie są zdolne do generowania wielkich prądów. Urządzenia te podają na swoje wyjście sygnał, który jest wybitnie „napięciowy”, ale niezdolny do przenoszenia jakiejkolwiek mocy. Najprościej się można o tym przekonać, podając sygnał z takiego źródła na wzmacniacz o zbyt niskiej impedancji wejściowej. Skutki tej operacji będą żałosne, gdyż wiązać się będą z przeciążeniem źródła.

Dlaczego zatem mówię o „nieco okrojonym” zdrowym rozsądku? To już będzie trochę trudniej wyjaśnić. Warto w tym miejscu zastanowić się, czym jest wzmacniacz mocy. Zapewne jest wiele różnych definicji, jedne bardziej techniczne, inne nieco bardziej epickie. Ja natomiast postrzegam wzmacniacz w kategoriach iście psychodelicznych. Otóż… wzmacniacz mocy jest ZASILACZEM. Tak. Najnormalniej w świecie – modulowanym zasilaczem. Taką spawarką, co spawa w takt muzyki.

Dla uzasadnienia tej tezy, przytoczę krótką argumentację. Aby uzyskać 200 watów na impedancji 8 omów, potrzeba coś około 40V napięcia RMS na zaciskach wyjściowych wzmacniacza mocy. Wyznawcy prawa Ohma zapewne się zgodzą, że napięcie jest pierwiastkiem z iloczynu mocy i impedancji. Co to oznacza z perspektywy tego cherlawego sygnału, co przychodzi na wejście, poprzez złącze RCA? Otóż niewiele. Tam mieliśmy powiedzmy 1-2V RMS. Na wyjściu jest raptem 20-40 razy więcej. Niewielki to wzrost, można rzec. Nie w tym tkwi istota wzmacniacza mocy. Kwintesencją wzmacniacza mocy jest to, iż jest w stanie wygenerować PRĄD. Mega-wielki prąd, który z uwagi na reaktancyjny, zespolony charakter obciążenia, jakim jest kolumna głośnikowa, często w piku musi wynosić znacznie więcej niż przysłowiowe 40V/8Ohm=5A. Dobry wzmacniacz powinien być w stanie w piku wygenerować przynajmniej o rząd wielkości więcej. Czyli – 50 amperów. No i tak oto dochodzimy do modulowanego zasilacza, tudzież spawarki. Impedancja wejściowa typowego wzmacniacza mocy może wynosić np. 47 kilomów. Jeśli podzielimy sobie te (w porywach) 2V w piku, które może się czasem pojawić na wejściu RCA, to mamy raptem prąd o wartości 4,25 mikroamperów. Podzielmy teraz te nasze 50 amperów na piku reaktancyjnego obciążenia wyjścia tego wzmacniacza przez rzeczoną wartość. Jaką wartość otrzymamy? Grubo ponad 11 milionów.

Spawarka? Spawarka!!!

Czy może raczej… No właśnie – modulowany zasilacz, zdolny do modulowania prądu wyjściowego za pomocą sygnału wejściowego. W liczbach i obliczeniach, jak zademonstrowano powyżej, znalazły się pewne uproszczenia, mające na celu dochowanie zwięzłości przekazu, ale zasadniczo pozwalają one w miarę obrazowo przedstawić istotę zagadnienia.

Teraz, bogatsi już o powyższe przemyślenia, zapewne zgodzą się Państwo z tezą, iż można traktować wzmacniacz jako modulowaną spawarkę mocy. Lub chociaż przynajmniej jako modulowany zasilacz mocy.

A skoro ten smok musi być zdolny do wykrzesania z siebie, w jednej chwili, czasem w szybkim impulsie, praktycznie niczym niepohamowanej mocy, np. celem zgniecenia nam klatki piersiowej przy jakimś pełnym autorytetu pomrukiwaniu basu masażem mocy rodem z „Gwiezdnych wojen” czy z „Czasu apokalipsy”, no to niby… Niby CZYM mamy tę niespożytą energię do tego wzmacniacza mocy dostarczyć? Jakimś nieopierzonym ogryzkiem, cherlawą osiką kabla zasilającego z gatunku tych, co do tanich zasilaczy komputerowych?

Oczywiście, to jest jedynie czubek góry lodowej, albowiem nie samym przekrojem miedzi, nie samą brutalną siłą, żyje kabel zasilający. Są też liczne inne finezje, które trzeba też brać pod uwagę.

Natomiast dla zatwardziałych niedowiarków proponuję taką oto praktyczną pracę domową. Z lutownicą. A jakże! Sam ją kiedyś wykonałem i przećwiczyłem, dawne dzieje, jeszcze w czasach studenckich, gdy w trudzie i znoju uzbierałem sobie dolarów na zakupienie Technicsa w Peweksie. A jakże! Tego najtańszego, był to najbardziej podstawowy model wzmacniacza, oznaczenie SU-500. Natenczas, za PRL, kosztował 169 dolarów, czyli 6 miesięcznych pensji przeciętnego etatowca. Dlaczego Technics? Bo z Japonii. Poza tym – bardzo seksownie wyglądające te fronty miały.

Otóż proponuję tak: wszelkie druty, ścieżki, startując od transformatora, poprzez prostownik, poprzez te sknerskie i cienkie ścieżki na płytce PCB, aż po nogi scalaka mocy, aż po zaciski głośnikowe – proponuję, abyście w ramach ćwiczenia pociągnęli miękką miedzią, ⌀ 3 milimetry, pozyskaną z rozrusznika od rosyjskiej ciężarówki marki Kamaz. Ponoć podobne rozruszniki były też kiedyś stosowane w niektórych czołgach, tak wiewiórki szepcą. Jak już dozbroicie te cherlawe ścieżki tym sowitym przekrojem, to dopakujcie jeszcze do tej konstrukcji kondensatorów. Tak powiedzmy jeszcze 5 kilogramów elektrolitów. Da się? Da się. Tyle ile obudowa pomieści. Ale uwaga: nogi tych elektrolitów – jak najkrótszą drogą i jak najgrubszym przekrojem drutu bądź linki – doprowadźcie wprost do nóg klienta, czyli bezpośrednio do scalaka mocy, i bezpośrednio do czarnego terminala głośnikowego.

W ten oto sposób z tandetnego i materiałowo sknerskiego Japończyka zrobiliście małego Goliata. Niewielkiego, a jednak figlarnego. No i teraz posłuchajcie sobie muzyki. Ale nie!!! Nie na tym japońskim chuchro-kabelku, który został dołączony w komplecie. Załóżcie porządne gniazdo IEC, doprowadźcie ENERGIĘ do tego urządzenia porządnym kablem. I posłuchajcie.

Jest różnica? Różnica będzie polegała na częściowo uszkodzonych żebrach słuchacza. Nie zgniotło żeberek? To znaczy, że coś sknociliście. Ja swojego Technicsa SU-500, po ponad 6 latach użytkowania, wraz z tymi modyfikacjami, sprzedałem za cenę kilkukrotnie wyższą niż sklepowa. Klienta po prostu znokautowało.

Jak go sprzedawałem, to w komplecie z dedykowanym kablem zasilającym, oczywiście. A ten japoński? No cóż – wyrzuciłem na śmietnik.

To by było tyle w kwestii kabli zasilających do wzmacniaczy mocy. Natomiast jeśli chodzi o kable zasilające do źródeł sygnału – to jeszcze insza inszość. Siła by gadać. Dość powiedzieć, że tam też są pewne finezje, na które warto zwracać uwagę. W szczególności zaś, jeśli się weźmie pod uwagę, że źródło jest… właśnie źródłem. Czyli miejscem, gdzie sygnał „powstaje”. Gdzie jest najdelikatniejszy i najsłabszy. A zatem są to urządzenia, które są bardzo wrażliwe na „czystość zasilania”. Ale to już zupełnie inna opowieść by była. Dość powiedzieć, tak pokrótce, że owszem, kable do zasilania źródeł są również bardzo ważne. Nota bene – czasami nawet dedykowane dla źródeł i zupełnie inne od tych, co przeznaczone dla jednostek mocy. Albowiem inna jest ich specyfika, bo też i zupełnie inne wymogi. Dlatego właśnie – zupełnie inna to bajka.

Zygmunt Jerzyński. Z zamiłowania audiofil, meloman, konstruktor elektronik. Zwolennik „Zrób-To-Sam”, czyli sprzętu audio typu DIY. Miłośnik lamp próżniowych, acz tolerujący szczyptę krzemu. Niegdyś wyznawca li wyłącznie „szkiełka i oka”, miernika i oscyloskopu. Teraz – dopuszcza i toleruje odrobinę audiofilskich nieoczywistości, czyli „audio-woodoo”. Z wykształcenia: M.Sc Informatyk, MBA Zarządzanie. Obecnie – w zaawansowanych technologiach. Bywał specjalistą, ekspertem, kierownikiem projektów, prezesem, członkiem rad nadzorczych.

Foto By National Photo Company [Public domain], via Wikimedia Commons
Kategorie: NOWOŚCI

Skomentuj