RECENZJA: ZINGALI ZERO BOOKSHELF

RECENZJA: ZINGALI ZERO BOOKSHELF
Kolumny dla tych, którzy krwiste steki kroją własnym lancetem, a zamawiając na deser ciasteczko nigdy nie proszą o bitą śmietanę

W redakcyjnej piwniczce mamy wina praktycznie na każdą okazję.

Banfi Brunello di Montalcino Poggio all’Oro trzymamy na przykład dla gości najbardziej mięsożernych. Wbrew Ewie Chodakowskiej tacy ciągle jeszcze żyją i mają się dobrze. Donnafugata Passito di Pantelleria Ben Ryè leżakuje z myślą o paniach, które czasami do nas wpadają wycieńczone korporacyjnymi bitwami, każą włączać płyty Anity O’Day i życzą sobie „coś słodkiego”. Proszę! Gaja Barbaresco – jak sama nazwa wskazuje – wjeżdża na stół, kiedy pojawiają się znajomi z własnymi kuropatwami albo dzikimi kaczkami.

Rozpakowując monitory Zingali w pierwszej chwili pomyśleliśmy: „Aha! Zimna grappa!”. Potem chcieliśmy lecieć po Cà del Bosco Franciacorta Annamaria Clementi. Ale… Nie za szybko, spokojnie. Na szampańską zabawę zawsze jest czas, a tu przecież trzeba pracować. Więc po bliższych oględzinach stanęliśmy w rozkroku między supernowoczesnym, dizajnerskim i zdecydowanym hiszpańskim Altozano Verdejo Sauvignon Blanc a włoskim Bigagnoli Claret Bardolino Classico DOC 2012. A swawolne i z tej samej winnicy Bardolino Claret Sparkling Brut 2012? Chyba za wcześnie.

Po morderczej dyskusji padło na Claret Bardolino Classico. Białe kolumny, różowe wino… Nikt nam nie zarzuci, że unikamy trudnych do obrony decyzji.

Podstawkowe Zingali należą do dość rzadkiej kategorii monitorów tubowych. Są produkowane we włoskiej fabryce usytuowanej w Aprilii, przemysłowym sektorze wielkiej rzymskiej aglomeracji. Fabryka została założona i jest prowadzona przez pana Giuseppe Zingali. Mieliśmy w początkach tego roku okazję odwiedzić biznes włoskiego producenta i zrobił on na nas jak najlepsze wrażenie. I biznes, i jego właściciel.

Signore Giuseppe rozpoczął swoja karierę od wytwarzania kolumn przeznaczonych na rynek studyjny i profesjonalny, potem rozszerzył działalność o sprzęt użytkowy, w którym stosuje z powodzeniem od 1995 roku własny patent, nazywający się Omniray.

Omniray – w znacznym skrócie – to stożkowa tuba o specjalnym kształcie i budowie, wyróżniające się co najmniej kilkoma zaletami. Po pierwsze – gwarantują spójność średniego i wysokiego pasma, po drugie – likwidują efekt megafonu, po trzecie – budują prawidłową przestrzeń w znacznie większym zakresie niż tradycyjne kolumny, po czwarte – są kompaktowe i nie psują linii kolumn, po piąte – wierniej oddają kolory muzyki oraz jej dynamikę.

Jakimi walorami dysponują Zero Bookshelf, które – choć kosztują 8000 zł – są najtańszymi kolumnami w ofercie włoskiej firmy?

Wielu audiofilów nie potrafi ułożyć sobie życia, aktywnie szukając zaprzeczenia dla brutalnej prawdy, że nigdy nie znajdą swojego ideału. Na różnego rodzaju wystawach sprzętu audio, podczas męskich wieczorków przy alkoholu w salonie zaprzyjaźnionego dealera czy w trakcie dewiacyjnych spotkań u znajomych, gdzie trzeba kilka godzin spędzić w samych skarpetkach nie leczą swoich frustracji, tylko doprowadzają się do skrajnego bólu konfabulacyjnie konfrontując rzeczywistość z wyobrażeniami.

To kłamliwe i kompulsywne samozaspokajanie, które na zjazdach właścicieli awionetek każe chwalić się urojonym Alpha Jetem, a na przyjęciu u doktora Kulczyka jachtem dwa razy dłuższym i wyposażonym w baterię przeciwlotniczą oraz rurkę do go-go. Szukanie audiofilskiego Graala ma oczywiście głęboki sens, ale nie wtedy, kiedy przypomina szaloną pogoń za kobietami ze zdjęciem Natalie Portman w ręku. Wtedy jest to chore. Nie sugerujemy bynajmniej, że bardzo dobry system odsłuchowy jest kwestią prawdopodobieństwa. Sugerujemy jedynie, iż przeciwny pogląd jest zwykłą szarlatanerią.

Chociaż impresjonizm w muzyce przeważnie nas drażni, na audiofilskim podwórku uważamy ten wynalazek za wielce użyteczny. To dzięki niemu możemy wyrazić na przykład impertynencką opinię, że taniutki system zbudowany z monitorów Ushera oraz integry i odtwarzacza Prima Luna brzmi lepiej niż warte setki tysięcy złotych audiofilskie ołtarze składane na zamówienie. Impresjonizm pozwala nam traktować rzeczywistość z błazeńskim poczuciem bezkarności, a nie ponurą wiedzą, że perfekcyjne w świecie są tylko łgarstwa. Pewnie dlatego nigdy nie chcieliśmy mordować ani zabijać się z powodu sprzętu. I tym razem też tak będzie.

Ponieważ kolumny zazwyczaj służą do słuchania muzyki i dawania błogości, wypada zadać sobie pytanie, jak te funkcje spełniają podstawkowce Zingali. Spełniają je dobrze, ale w sposób impresjonistyczny. Chociaż początkowo trudno było nam w to uwierzyć.

Podłączenie do nich wzmacniaczy tranzystorowych, a były wśród nich modele M6 i M8 Musical Fidelity oraz Baltlab Endo 2, sprawiło, że poczuliśmy się jak w wystudzonej studni, chociaż słuchając po kolei płyt z cudownego boksu Westminster Legacy spodziewaliśmy się czegoś zupełnie innego. Zamiast efektu starej złotej biżuterii zyskaliśmy efekt modernistycznych srebrnych skuwek. Kolumny zdecydowanie wykazują studyjny rodowód swojego producenta, a to znaczy, że nie ma co liczyć na pieszczoty.

„Dziadek do orzechów” Czajkowskiego ze wspomnianej przed chwilą antologii Westminstera (Royal Philharmonic Orchestra pod dyrekcją Artura Rodzińskiego) nie przypominał kolorowej bajki, lecz sprzątanie w hali przemysłowej. Zamiast świeczek na choinkach mieliśmy neonówki prosto w oczy. Zamiast szurania po dębowej podłodze, zgrzyt metalu o cement. Kolumny grały tak, jakby Maurycy Pollini zamienił swojego Steinwaya na syntezatory Mooga. Ciekawe, ale czy przyjemne?

Szybkość, analityczność i wysoki strój Zingali powodują jednak nieco zbyt daleko idącą rzeczowość, co w przypadku długotrwałych odsłuchów budzi lekką drażliwość. Sprawę dodatkowo komplikuje bass-reflex umieszczony na spodzie kolumn. Naszym zdaniem, zawęża to pełnię przekazu. Słuchanie klasyki przez Zingali sprzęgnięte z tranzystorami, a rzadko słuchamy czegoś innego, przypominało nam oglądanie obrazów Klimta potraktowanych proszkiem do czyszczenia kuchenek. Dość nietypowe uczucie.

Sprawy poszły w bardzo dobrym kierunku dopiero wtedy, gdy zaczęliśmy eksperymentować z triodowymi wzmacniaczami pracującymi w czystej klasie A.

Bookshelf ma dość wysoką skuteczność, wynoszącą 92 dB, więc 30-watowa amplifikacja w zupełności wystarczy, aby wydobyć z włoskich kolumn całą muzykalność. A jest ona niemała, choć – powtórzmy – ma pewne cechy futurystycznej prostoty, która potrafi zazgrzytać twardym metalem.

Lampa wyraźnie poprawia dźwięczność brzmienia, nadaje mu głębi oraz wprowadza klimat intymności, o którym przy tranzystorach nigdy nie było mowy. System wystarczy doprawić srebrem Nordosta i będzie grał naprawdę bardzo dobrze. Gdzieś między B&W 805 S i B&W 805 D.

Pojawią się więc i aksamitne przytulności, i jedwabne muśnięcia, i owodniowe ciepełko, jednak bez przesady. Cały czas słychać, że konstruktor tych kolumn jest człowiekiem pracy, a nie człowiekiem zabawy, i woli wymierzyć, poważyć i zbadać niż pójść na żywioł.

Zero Bookshelf polecamy wszystkim, którzy kochają dynamikę, rytm i energię muzyki. A także przestrzeń. Te monitory generują absolutnie fenomenalną scenę 3D. Zwolennicy nastrojów powinni zainteresować się wyższymi modelami Zingali. Czy zarekomendowalibyśmy Zero Bookshelf najlepszemu przyjacielowi? Tak, pod warunkiem, że jednocześnie mógłby sobie sprawić któryś z A-klasowych wzmacniaczy japońskiej firmy Triode. I skrzynkę Bigagnoli Claret Bardolino Classico. Różowe wino bardzo pasuje do odsłuchów na monitorach pana Giuseppe.

Szczegóły techniczne – tutaj.

Zakupy w firmie GFmod Audio Research, która jest w Polsce dystrybutorem kolumn Zingali    

  

Skomentuj