Pewnego dnia – było to mniej więcej ćwierć wieku temu – dobry bóg postanowił, że muzyka będzie za darmo. Dał ludziom internet, pozwolił wymieniać się plikami, wyszykował kilka formatów cyfrowych do jej zapisywania, w końcu wymyślił serwisy streamingowe. Na początek zapakował do nich 5 mln utworów, potem 10, 15, 25, dzisiaj to już prawie 40.
Bóg jednak wiedział, iż w morzu tej obfitości poluje szatan, który sprowadza głuchotę na maluczkich chcących za dużo i zbyt szybko. Możesz tęsknić za słońcem, ale kiedy przez miesiąc nie masz jak się od niego uchronić, zostanie z ciebie garstka popiołu. Możesz słuchać muzyki za darmo całymi miesiącami, jednak w końcu się zorientujesz, że to więzienie podobne do innych. Z nadzieją spoglądasz przez kratę, gdzie niezmącony błękit ciszy zakłócają jedynie naturalne odgłosy natury.
„W każdej chwili mogę stąd wyjść” – wydaje ci się. Niełatwo jednak opuścić miejsce, gdzie wszystko jest pod ręką i bezpłatnie. Poza tym – dostrzegasz u siebie – mglisto i raczej poprzez intuicję – wyraźne zmiany w zachowaniu. Nie puszczasz sobie całej płyty, tylko najwyżej dwie-trzy piosenki. Nie zgłębiasz retoryki baroku, tylko poznajesz fragmenty utworów kolejnych kompozytorów według playlisty podsuwanej przez komputer. Nie czytasz książeczki z esejem o suicie zamieszczonej na płycie, bo jej cyfrowa wersja nie ma książeczki. Wystarczą ci jednozdaniowe opinie użytkowników.
Gdybyś złożył wizytę specjaliście, ten prawdopodobnie stwierdziłby u ciebie ADHD lub zespół obsesyjno-kompulsywny. To przypadłość wielu współczesnych słuchaczy. Ale być może to zapowiedź trwalszych zmian, które świetnie wykorzystał twórca Snapchata, gdzie wszystko trwa 30 sekund, a potem znika i trzeba szukać nowych przygód, bodźców i motywów. Kto wie – może właśnie tyle będą miały kompozycje Pendereckich i Dylanów drugiej połowy XX wieku.
Plaga muzycznej obfitości dotknęła również i nas. Zaraza ciągnęła się w naszej redakcji przez kilka lat. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że im więcej płyt na półkach i terabajtów na dyskach, tym mniej satysfakcji. Chcieliśmy słuchać wszystkiego, nadrobić braki, ogarnąć to, czego nie ogarnęliśmy. Wdarła się zachłanność, potem pośpiech, nieuważność i coraz większa obojętność. Dyspepsja i gastropatia żółciowa. Przyszedł dzień, w którym stało się jasno, że zachowujemy się jak barbarzyńcy, którzy wpadają do Biblioteki Kongresu i próbują zrozumieć świat wertując po kilka stron z losowo wybranych książek.
Dlatego niedawno złożyliśmy przysięgę, że znowu będziemy słuchać muzyki po ludzku. Płyty od początku do końca, z wyjątkiem polskiego popu, rocka i hip-hopu, oczywiście, obowiązkowo lektura bookletów, wybór muzyki na podstawie własnych gustów, choćby najgorszych, przyzwyczajeń, preferencji tudzież rekomendacji cenionych krytyków, a nie podpowiedzi z algorytmów portali strumieniowych, jak najwięcej albumów z CD, bo komputer skłania do szybkich zmian, zawsze pod ręką butelka wina, bo to gwarancja wydłużonej satysfakcji.
Jeżeli tylko zauważymy u siebie nawrót ADHD i ZOK, co najmniej przez trzy miesiące będziemy leczyć się metodą analogową. I wcale nie mamy na myśli jakiejś łatwej terapii. Winyle tylko sprzed 1979 roku, ręczna myjka, ręczne suszenie, każdorazowo wyważanie gramofonu i konfiguracja wkładki, docisk z waserwagą, whisky co najmniej z rocznika, z którego pochodzi LP. Slow listening w najbardziej dojrzałej formie. Po czymś takim syndrom twitterowo-snapchatowy raczej nie powinien nam już dokuczać.