SZYFR PRZEZNACZENIA. SOKOLOV – BEETHOVEN, BRAHMS, MOZART – RECENZJA

SZYFR PRZEZNACZENIA. SOKOLOV – BEETHOVEN, BRAHMS, MOZART – RECENZJA
Sokołow daje do zrozumienia, że przywiązanie do form i pielęgnowanie stereotypów jest pozbawioną egzystencjalnego pierwiastka żonglerką frazami, komunałami i krojami, podczas gdy istotą wciskania białych i czarnych klawiszy jest szukanie sekwencji, która pokryje się z szyfrem przeznaczenia.

17 kwietnia muzyczny świat fetował 70. urodziny Grigorija Sokołowa, który cieszy się sławą bodaj największego żyjącego pianisty.

Pojawia się na scenach jako bóg. Cechą boga jest jego mizantropia. Dzisiaj ją oficjalnie praktykuje się jako skutek zarazy Wuhan. Dystans społeczny.

Mistrz zna to określenie od dawna. Niechęć do rozmów o swojej sztuce interpretacji. Daleko posunięta (i całkowicie zrozumiała – red.) ostrożność względem dziennikarzy. Skandalicznie mała liczba koncertów – rocznie ok. 80.

Na dodatek – kompletny brak zainteresowania płytami studyjnymi. I – o zgrozo! – wstręt do edycji nagrań. Prowadzą do dewaluacji wartości, idolatrii i fałszywych objawień.

Sokołow daje do zrozumienia, że przywiązanie do form i pielęgnowanie stereotypów jest pozbawioną egzystencjalnego pierwiastka żonglerką frazami, komunałami i krojami, podczas gdy istotą wciskania białych i czarnych klawiszy jest szukanie sekwencji, która pokryje się z szyfrem przeznaczenia.

Muzyka powinna być taką samą przestrzenią kształtowania hipotez jak inne dziedziny ścisłe, gdzie tworzy się kolejne założenia po to, by uzyskać wiedzę niepodważalną w absolutnej pewności, że stanie się ona zarzewiem rebelii.

Jeżeli Sokołow ma dzisiaj taką pozycję wśród melomanów i muzyków jak Enrico Fermi wśród fizyków w ubiegłym wieku, to dlatego, że tak jak włoski mistrz zna odpowiedź na każde pytanie, a jeżeli nie ma dobrej, buduje ciąg tez, który rozprasza mgły.

Jego Beethoven nie musi być wcale Beethovenem właściwym, cokolwiek to znaczy, ale trudno nie docenić, że Rosjanin patrzy na niego nie przez pryzmat rozwoju idiomu autora „Eroiki”, lecz wskroś rewolucyjnej miary, jaką jest całe jego dzieło.

Dlatego w sonacie nr 3 op.2 i bagatelach op. 119, stosunkowo przecież mało wymownych dla twórczości Beethovena, nie szuka oryginalnej formuły, bo wystarczająco oryginalną formułą jest sama myśl, by pokazać te utwory jako cześć mechanizmu, który dowiódł swojej skuteczności, wysadzając w powietrze drobnomieszczańskie przekonanie, że muzyka jest dobra tylko wtedy, gdy nie straszy.

W Sokołowie duch prowokacji jest na tyle silny, że stawia semiotyczne miny w ulubionej cukierni melomanów. Widać to doskonale w zamieszczonych w tym wydaniu utworach Brahmsa z opusów 118 i 119, które dla interpretatorów wyposażonych w emocjonalne czujniki miernej jakości są okazją do taplania się w buduarowej wręcz intymności.

Sokołow nie odżegnuje się od Brahmsowskich uczuć, są one jednak w jego wykonaniu na tyle gburowate, żeby nie szukać w nich miłości na zabój albo hipnotyzmu serc. Trzeba odróżnić rumieniec od szminki. Pianista to wie. Pianista to wyraża. Pianista rozumie Brahmsa.

W późnych utworach Mozarta właściwie wszyscy wykonawcy dramatyzują. Tak, jakby nie czytali listów Wolfganga, w których każde swoje niepowodzenie kreśli jako dramat, ale nie na tyle beznadziejny, żeby nie można byłoby go odwołać wesołym pierdnięciem. Sokołow to wie.

Wielkość Rosjanina polega na reinterpretacji znaczeń, tworzącej metaspójność w obrębie całego repertuaru, który wykonuje. Gra wedle własnych reguł, nigdy nie brzmi sztucznie i zawsze podporządkowuje się prawom powszechnym rządzącym w muzycznej kosmologii, pozostając w skromności, która niekoniecznie pozwala się domyślać, iż sam jest odkrywcą wielu z nich.

Jedno z tych praw, w najnowszych nagraniach Sokołowa słychać to znakomicie, mówi, że muzyka jest nauką, która wymaga dyscypliny nawet wtedy, kiedy trzeba ją łamać, a poezją się staje, kiedy intuicja do reguły prowadzi na skróty.

Album został nagrany w trzech różnych miejscach podczas ubiegłorocznych koncertów artysty. To nie jest studyjny hi-end, audiofile będą zapewne rozczarowani dźwiękiem, ale…

Nie usłyszysz go podczas kolejnego Audio Show. Ani w żadnym studio, gdzie sprzedaje się wzmacniacze za bilion monet do słuchania nagrań za pięć groszy.

To jest album do słuchania na sprzęcie za pięć groszy, bo słuchanie go nawet na bezwartościowych gratach jest warte więcej niż najdroższy sprzęt audio.

W muzyce nie chodzi o prawdę brzmienia. W muzyce chodzi o brzmienie prawdy. Audiofile najczęściej o tym nie wiedzą.

foto: Klaus Rudolph/Universal Music Group

Skomentuj