TEST: SONUS FABER VENERE S

TEST: SONUS FABER VENERE S

Rating

4 out of 5
Brzmienie
4 out of 5
Cena/jakość

Total

4
4 out of 5
Kolumny, które wywołują serie niekończących się, acz bardzo przyjemnych wyładowań neuronalnych.

Gdyby nagle okazało się, że dostajemy w spadku po nieznanym nam wuju, bogatym greckim armatorze, rezydencję na Santorini, natychmiast zadzwonilibyśmy do dilera Sonus fabera, by zamówić kilka par Venere S, którymi umeblowalibyśmy nasz nowy domek. Koniecznie białych, bo żaden inny kolor po prostu tam nie pasuje. Do tego jakiś zgrabny lampowy komplecik wzmacniaczy Triode, gramofon z włoskiej manufaktury Torqueo i może niewielki sklep z winylami, w którym amerykańscy turyści płaciliby po 150 dolarów za płyty z muzyką Theodorakisa i Hatzidakisa. Życie jest za krótkie, zwłaszcza w takiej sytuacji, żeby znowu wchodzić do audiofilskiego piekła i ryzykować wrzodami żołądka, szukając idealnie brzmiącego systemu audio. Nie ma czegoś takiego. Jest natomiast mnóstwo niezłych zabawek, które po prostu dają wiele przyjemności, satysfakcji i zadowolenia. Zawsze, wszędzie i niezależnie od okoliczności. Owszem, myślimy właśnie o Venere S (24 tys. zł para). To nie są kolumny, za pomocą których szuka się wyczynowych wrażeń, prawdy o nagraniach, podbić, spiętrzeń, wąskich gardeł, ekstremalnych doznań, karkołomnych przygód czy brakujących fotonów. Dają odczucie luksusu i relaksu, otaczają kokonem jedwabiu, rozczulają, odświeżają i dezynfekują po wszystkich brudach.

Ludzie o inklinacjach audiofilskich dzielą się na tych, co lubią pruć na pełnej mocy duńskimi pancernikami klasy Gryphon, bujać się chińskimi dżonkami w rodzaju Line Magnetic Audio, lewitować na antygrawitacyjnych zestawach Luxmana, Esoterica i Accuphase, meandrować na ręcznie kleconych tratwach z Serbii czy Słowenii, odpalać ładunki jądrowe z pokładów amerykańskich lotniskowców o wyporności McIntosha, Bouldera czy Rowlanda oraz perfekcyjnie siać grozę i zniszczenie zza pulpitów sterowniczych niemieckich sztukasów T+A albo Burmestera. Włoskie kolumny spodobają się miłośnikom amatorskich regat na lekko rozhuśtanym Adriatyku – są emocje, piękne widoki, miłe towarzystwo i element rywalizacji. Wszyscy się dobrze bawią i nikt nikomu nie wytyka wad.

 

Model Venere S, najwyższy w serii, wcale nie udaje neutralności, nie ma nawet pretensji, żeby uchodzić w tej kwestii za wzór. Średnica jest lekko przydymiona, góra zdecydowana, aczkolwiek daleka od technicznej doskonałości, bas na pewno nie ma żadnych tendencji do jakiejś straszliwej destrukcji. Można by się nawet spodziewać po tych dość w końcu potężnych armatach nieokiełznanej mocy, jednak zamiast strzelania muskułów czy eksplozji w dyszkantach mamy pełną zgodność w całym paśmie, które zostało podporządkowane idei hedonizmu.

Brzmienie jest stopliwe, dość lekkie i niezbyt połyskliwe. Szybkość ogromna, atak i wybrzmiewanie bliskie naturalnym stanom, scena układa się bardzo poprawnie. Trudno byłoby napisać, iż alikwoty są w komplecie, ale to samo można powiedzieć praktycznie o każdym zestawie głośnikowym świata. Za teksty o składowych właściwie należałoby karać recenzentów obcinaniem uszu.

Dosłownie trzy dni temu dane nam było uczestniczyć w światowej prapremierze „Dwóch Postludiów Tristanowskich i Chorału” op. 82 Henryka Mikołaja Góreckiego. Zostały wykonane w Studio im. Witolda Lutosławskiego przez Sinfonię Varsovię pod batutą Jerzego Maksymiuka. Mając świeżo w pamięci niesamowite brzmienie tej orkiestry na żywo, porównaliśmy je z brzmieniem zapisanym na nowej płycie „39’45”, na której warszawski skład wykonuje utwory Lutosławskiego, Panufnika, Tansmana i Rathausa. Przez Venere S, choć to naprawdę dobry sprzęt, słychać najwyżej 1/20 tego, co w rzeczywistości. Po prostu współczesna technika jest bezradna wobec takich wyzwań. Pojedyncze głosy, małe składy – owszem, w tych przypadkach można lepiej odwzorować prawdziwe warunki, generalnie trzeba jednak założyć, że nawet najbardziej wyszukane i zaawansowane audiofilskie systemy będą dawały lepsze lub gorsze, ale zawsze przybliżenia, w dodatku realizujące określoną wizję estetyczną inżyniera czy muzyka, co nie zawsze przecież trafia w gust odbiorcy.

Słuchanie nagrań może być przyjemnością, lecz zawsze ograniczoną. Niektóre płyty przekraczają jednak granicę magii. Na przykład ostatnie produkcje ECM. Venere S idealnie pasują do takich tytułów, jak zjawiskowa „Arcanum”, na której Kim Kashkashian i Lera Auerbach wykonują m.in. zaaranżowane przez tę ostatnią preludia Szostakowicza op. 34, czy też „Streams” Jakoba Bro, Thomasa Morgana i Joeya Barona. Wielkie wrażenie robi też „The Declaration Of Musical Independence” Andrew Cyrille Quartet, a także solowe popisy japońskiego pianisty Masabumi Kikuchi na płycie „Black Orpheus” i węgierskiego gitarzysty Ferenca Snetbergera na płycie „In Concert” (wszystkie wydane przez ECM). Włoskie kolumny tworzą przekonujący spektakl, zwłaszcza kiedy odtwarzają nagrania koncertowe. Nabierają pędu niczym katamaran po postawieniu spinakera – woda zalewa pokład, żołądek skacze z emocji, kadłub trzeszczy, liny pękają, załoga wrzeszczy, żeby jeszcze dorzucić do kotła. Skala wydarzenia jest wielka, więc nikt nie powinien narzekać, że zbyt skromnie albo na pół gwizdka.

Venere S nie są kolumnami, które realizatorzy dźwięku wstawialiby do swoich kabin dla ich sterylności, energetyczności czy wierności. Są stworzone do tego, żeby dawać rozkosz. Nie wiadomo dlaczego, ale przypominają nam greckie kryminały z lat 70. ubiegłego wieku. Na przykład „To Agkistri”. Rzecz się dzieje w wyższych sferach, żona starszego już magnata postanawia go ukatrupić wraz ze swoim młodym kochankiem podczas regat. Magnat nie bity w ciemię, dowiaduje się o ich planie i prowadzi podwójną grę, aby ukarać spiskowców. Morze, żagle, mariny, wyspy, piękne kobiety, przystojni mężczyźni, napięcie, ale bez przesady, intryga, lecz niezbyt skomplikowana, ścieżka dźwiękowa miła i bez pretensji do arcydzieła. Jest tu wszystko, żeby dobrze spędzić półtorej godziny i nasycić wszystkie zmysły oraz pofolgować niektórym żądzom, łącznie z tą, żeby opalać się z główną bohaterką na plaży nudystów.

Podobnie jest z Venere S – to kolumny, przy których zapomina się o wszystkich audiofilskich neurozach, fobiach i obsesjach. Człowiek może się oddać niczym nieskrępowanemu hedonizmowi, trochę poświntuszyć, lekko się polenić, nasycić się pod sam korek.

Szczegóły techniczne w informacji producenta tutaj.

Skomentuj