VIVALDI: FARNACE

VIVALDI: FARNACE
Jeśli na płytach ciągle wychodzą opery, to znaczy, że Szatan jeszcze nie popsuł wszystkiego do końca Nim miliony nieszczęsnych rodaków naprawdę uwierzą, że jedynym artystą, o którym warto rozmawiać jest Nergal, a twórcą muzyki może być każdy uczestnik telewizyjnego karaoke, chcielibyśmy nieśmiało zwrócić uwagę, iż na świecie sprawy toczą się w miarę normalnie, czego przejawem choćby wydawanie rzadkich oper w postaci albumów płytowych.

W czasach, kiedy bankrutują całe państwa, a jeden diler bankowy potrafi przefiutać bez nadzoru kilka miliardów dolarów, taka kompletnie bezproduktywna i niezyskowna działalność wzbudza w nas często spazmy wzruszenia. Ponieważ bardzo sobie cenimy takie niemęskie uniesienia, z tym większą determinacją wykorzystujemy nasze skromne środki i siły, by ułatwić desperados stojącym za podobnymi przedsięwzięciami sprzedanie kilku dodatkowych płyt czy biletów na koncert.

Tym razem chcielibyśmy zwrócić uwagę na dwie produkcje EMI Classics/Virgin. Pierwsza to „Farnace (I Barocchisti/Diego Fasolis), opera Vivaldiego, której być może brakuje subtelności, ale w żadnym przypadku rozmachu i efektownych numerów. Na marginesie – edycja Fasolisa będzie konkurować ze świetnym koncertowym nagraniem tej opery pod dyrekcją Jordi Savalla, które ukazało się w wytwórni Alia Vox w 2001 roku.

Druga polecana przez nas produkcja to „Ezio” Glucka, dzieło praktycznie nieobecne w świadomości melomanów, na szczęście Alan Curits i jego Complesso Barocco – kompania o wielkich zasługach dla promocji repertuaru barokowego – próbują to zmienić. W dodatku bez podchodów do Szatana.

Kategorie: NOWOŚCI

Skomentuj