W 1975 roku ukazała się płyta zespołu Pink Floyd „Wish You Were Here”. To ona sprawiła, że jeszcze dzisiaj miliony ludzi budzą się w nocy z krzykiem i lękiem, że usłyszą ją w porannej audycji radiowej. Jeżeli coś ma bardziej destrukcyjną moc niż bomba wodorowa, to właśnie muzyka tego zespołu. Nie sposób zliczyć, ile pięknych związków zniszczyła. Nagle się okazywało, że koleżanka z klasy, która udzielała swoich wdzięków połowie szatni piłkarskiej, nie robi już tego, bo pod wpływem Pink Floyd odkryła swoją wrażliwość. Kumpel, z którym spędziłeś pół życia na ławce w parku, pijąc bełty, przestawał się pojawiać, gdyż znienacka znalazł sens swojej parszywej wegetacji w naiwnych tekstach Anglików. Nikt nie słuchał krytyków, którzy twierdzili, że to marny album. Ludzkość pogrążyła się w kryzysie, który trwa do dzisiaj. I bóg jeden wie, jak długo będzie ciągnąć się jeszcze ten dramat, skoro ukazują się się takie płyty. Europa umiera, Polska ginie, Rosjanie biją się z Arabami i jakby mało było tych nieszczęść, ktoś wpada na pomysł, żeby wejść do studia Abbey Road i uczcić 40-lecie „Wish You Were Here” perfidnie symfoniczną wersją albumu, w dodatku z udziałem dwóch członków Australian Pink Floyd. Czy ktoś będzie bronił świata, który wydaje takie rzeczy?